Łoziński: Gdy rozum śpi budzą się PiS-iory
Dziennikarze RP | 12 lut 2013 10:10 | Brak komentarzy
Redakcja „Kontratekstów” postanowiła cyklicznie publikować odkłamywacz do PiS-u, czyli materiał prostujący wszelkie kłamstwa tej partii, a jest ich niemało. „Studio Opinii” podejmuje tę inicjatywę. Dziś część pierwsza – kłamstwa smoleńskie.
Oczywiście nie wierzę, że przekonam ludzi zaczadzonych PiS-em. Są oni science proof – idealnie odporni na wiedzę. Tekst adresuję do ludzi skołowanych, którzy nie wiedzą, co myśleć, bo nie mają „mat-fizycznego”, czy technicznego, wykształcenia, a słyszą facetów plotących brednie i tytułujących się „profesorami fizyki” i „ekspertami”. Tekst może być dla nich trudny, ale starałem się napisać tak, by każdy, kto uczył się fizyki i chemii na poziomie szkoły średniej, mógł go zrozumieć. Dla fizyków i chemików niektóre fragmenty mogą być za daleko uproszczone, ale proszę o wybaczenie – to musi być zrozumiałe dla innych, także dla humanistów.
Konferencja stu, czyli dwudziestu siedmiu
Ostatnio stronnicy PiS uraczyli nas trzema nieco dziwnymi wydarzeniami. Była to rzekoma „konferencja naukowa stu profesorów”, którzy mieli potwierdzać teorię o smoleńskim wybuchu, oraz odkrycie trotylu we wraku TU-154, ale nie przez śledczych, tylko przez propagandystów, dla niepoznaki nazywanych dziennikarzami. Kolejne wydarzenie to „Konferencja na Uniwersytecie Stefana Wyszyńskiego”. Z tym ostatnim wydarzeniem uniwersytet miał tyle wspólnego, że wynajął salę, a heca była typowym Orwellowskim seansem nienawiści, nie mającym już nic wspólnego z nauką.
Konferencja (pierwsza) jest przedstawiana jako „konferencja stu profesorów”, podczas gdy prelegentów było 27, w tym tylko kilku profesorów, najczęściej specjalistów nie na temat (nikt poważny nie liczy do uczestników konferencji widzów na sali, zwłaszcza że nie wiadomo, jakie mają zdanie, bo w dyskusji udziału nie biorą, a już na pewno nie wszyscy). Sądząc z przebiegu i wypowiedzi, był to raczej PiS-owski wiec, niż konferencja, a z nauką miało to wybitnie mało wspólnego. Przykładem „symulacje” Biniendy (inżyniera, nauczyciela budownictwa lądowego w college´u).
To, czego brak w tych „ekspertyzach”, to brak ekspertyzy. Ekspertyza polega na tym, że można wszystkie fakty i obliczenia sprawdzić, krok po kroku. Wszystkie działania są jawne. Tymczasem w przypadku „ekspertyzy” Biniendy mamy tylko filmik animowany w grafice komputerowej, zwany „symulacją”. Aby objaśnić najbardziej opornym: Program użyty przez Biniendę liczy i przekłada na grafikę takie liczby, jakie mu się w zbiorze startowym zada. Można mu też zadać takie liczby, by pokazał, że samolot poleciał w kosmos, lub latał pod ziemią. W tym przypadku Binienda z uporem nie ujawnia zbioru startowego, czyli nie ujawnia tego, co kazał komputerowi liczyć. Przedstawia tylko obrazki i filmik w grafice. Istnieje więc podejrzenie, że zadał dane startowe dobrane pod z góry założony wynik (czytaj: fałszywe).
Komputer to tylko zupełnie głupia maszyna, która liczy tylko to, co człowiek jej kazał. Gdy wprowadzi się w zbiorze startowym nieprawdziwe dane, to dostanie się nieprawdziwy wynik. Albo jeszcze prościej: jeśli spytamy was: ile jest dwa plus dwa, oraz: ile jest dwa plus trzy, odpowiecie najpierw 4, a później 5. Metoda Biniendy polega na mówieniu: „wyszło 5″ i zatajeniu treści pytania. Zresztą pewne nieprawdy w „ekspertyzie” Biniendy wydać gołym okiem: teren u niego jest płaski, podczas gdy rzeczywisty się wznosił, na jego terenie nie ma żadnych przeszkód, podczas gdy w rzeczywistości są. Rozbawiła mnie dodatkowo jego ostania wypowiedź, że sprawdził swoją symulację „na wszystkich komputerach w stanie Ohio”. Przecież nie o liczbę komputerów tu chodzi. Gdy wszystkim komputerom poda się te same fałszywe dane, to dostanie się ten sam fałszywy wynik.
To samo można odnieść do ”ekspertyz” Szuladzińskiego i Nowaczyka. To są gołosłowne oświadczenia na zasadzie „ja tak mówię”. Gadanie, że rozrzut szczątków „jest charakterystyczny”, to tylko gadanie, bo nie wiadomo, na czym ta „charakterystyczność” ma polegać. Aby to było ekspertyzą rzeczywiście, trzeba przytoczyć obliczenia, które dowiodą, że na skutek wybuchu działała na te elementy w konkretnym punkcie konkretna siła o wynikających z obliczeń kierunku, wartości i zwrocie i właśnie dlatego ten element znalazł się w tym miejscu.
Generalnie, metodyka naukowa polega na trzech krokach: pierwszy – zebranie faktów empirycznych, czyli danych, w tym przypadku liczbowego opisu śladów. Krok drugi, to budowa teorii opartej na tych faktach. Taką teorią może być też symulacja komputerowa. Krok trzeci to sprawdzenie, czy otrzymane wyniki zgadzają się z faktami empirycznymi, zwłaszcza z tymi, które według teorii powinny wystąpić, a myśmy ich nie zauważyli. Sprawdzamy: są – teoria jest trafna; nie ma – teoria jest do bani. W tym przypadku mamy do czynienia z teoriami, które przeczą faktom empirycznym (np. brzoza się złamała, żadne przyrządy nie zanotowały skoku ciśnienia, piloci rozmawiali i krzyczeli – czyli żyli, martwy nie krzyczy – aż do uderzenia w ziemię), a autorzy tych teorii głoszą, że to tym gorzej dla faktów. W dodatku żaden z nich nie ma dostępu do śladów, które w pierwszym kroku powinien przełożyć na liczby. Prawidłowa ekspertyza powinna zawierać obliczenia, które można sprawdzić, a nie wyłącznie wynik, który nie wiadomo, skąd się wziął.
Eksperci powinni też być niezależni od stron sporu. Tymczasem żona Wiesława Biniendy, Małgorzata Szonert-Binienda jest zatrudniona prze PiS-owskie „rodziny smoleńskie” (czytaj przez PiS) jako adwokat w sprawie Smoleńska w USA, gdzie nie toczy się na ten temat żadne postępowanie i raczej nigdy się toczyć nie będzie (więc po co adwokat?). Stawia to obiektywizm inżyniera Biniendy pod znakiem zapytania. Jego wiarygodność podważa też to, że przez wiele miesięcy podawał się za kogo innego, niż jest – za profesora fizyki na uniwersytecie i eksperta NASA. Tymczasem na wydziale fizyki nigdy nie studiował, nie ma habilitacji, a dla NASA wykonywał jedynie mało istotne prace zlecone, jak i tysiące innych inżynierów i naukowców z całego świata. Ostatnio podawał się za „specjalistę inżynierii cywilnej”, choć Wiesław Binienda dobrze zna język angielski i wie, że civil engineering to po polsku inżynieria lądowa a nie „cywilna”, ale cywilna brzmi lepiej i można udawać speca od samolotów, a nie od wiaduktów, nasypów i przydrożnych rowów.
I jeszcze dwie uwagi na koniec tego wątku:
Historia zna wielu prawdziwych naukowców, którzy zaczadzeni oszołomską ideologią, albo służyli tyranom, albo tworzyli pseudonaukę razem z szarlatanami w rodzaju Łysenki. Bomby atomowe dla Hitlera (nieskutecznie) i Stalina tworzyli naprawdę wybitni fizycy. Inni pod dyktando tyranów pletli o fizyce kompletne bzdury, zaprzeczając, na przykład teorii względności lub genetyce. Takie wieco-konferencje to niestety w historii nic nowego.
Tu historyczna dygresja: Himmler był obsesyjnie owładnięty pomysłem, by teorie nazistów o wyższości rasy germańskiej uzasadnić na podstawie dzieł Tacyta. W tym celu zaangażował ogromne środki w poszukiwanie oryginałów pism Tacyta, choć wiadomo było, że zniszczono je wieki temu. Wiadomo było też, że Tacyt o Germanach wyrażał się niezbyt pochlebnie (gnuśni, leniwi itp.), ale Himmler uważał, że znajdzie w jego dziełach opis walecznych wojowników. Zorganizował więc specjalny pseudo-naukowy zespół. Jeden z historyków opisał ten zespół jako: „złożony z prawdziwych naukowców zaprzedanych fałszywej idei i tworzących fałszywą naukę, oraz z prawdziwych wariatów”. Coś mi to przypomina pewien zespół funkcjonujący obecnie w naszym kraju. I jednym i drugim fakty zupełnie nie przeszkadzają w tworzeniu pseudonaukowych teorii.
Uwaga druga: gdy napisałem artykuł ujawniający, że Wiesław Binienda nie jest profesorem fizyki i ekspertem NASA, oraz wskazałem kilka, spośród wielu, nonsensów w tym, co głosi, nie było żadnej dyskusji na argumenty. Zostałem w PiS-owskich mediach obrzucony niewybrednymi obelgami i oszczerstwami. To najdobitniej dowodzi, że nie o naukę i prawdę tu chodzi, tylko o miotanie oszczerstw wobec tych, którzy nie uznają geniuszu Jarosława Zbawiciela oraz jego „naukowych” klakierów. I nie o prawdę tu chodzi (mimo ciągłego wrzasku: „żądamy prawdy!”), lecz o udowodnienie chorych urojeń Kaczyńskiego i Macierewicza na podstawie bełkotu rzekomych „ekspertów”.
Wirtualny trotyl
Przejdźmy do wątku drugiego, czyli trotylu w „Rzeczpospolitej”, bo przecież nie we wraku. Autorzy tego tekstu nie „pomylili się”, tylko nakłamali. Bo przecież śledczy wcale materiałów wybuchowych nie znaleźli, prokurator Seremet wcale autorom tych rewelacji nie potwierdził, nieprawda, że badano wrak pod tym względem po raz pierwszy po 2,5 roku, nieprawda, że badanie podjęto na skutek nieścisłości w dokumentacji, nieprawda, że próbki będą badać Rosjanie… i tak dalej, i tak dalej. W dodatku panowie we własnej wyobraźni ubarwili tę opowieść malowniczymi szczegółami, których żaden fachowiec nie mógł im przekazać, bo mają się do fachowości niczym pięść do nosa. Po pierwsze nie jest możliwe równoległe wykrycie „trotylu i nitrogliceryny” (C7H5N3O6 i C3H5N3O9) spektrometrem masowym (czy też spektrometrem aktywności jonów) o czym zgodnie mówią wszyscy spece od tematu. Według „Rz” „przyrządy zwariowały” i „skończyła im się skala”. Te przyrządy nie mogą „zwariować” i nie może „skończyć im się skala”. To nie amperomierz ze wskazówką. Te przyrządy nie wariują i nie kończy im się skala, nawet gdy w badanej próbce jest sto procent szukanej substancji.
Autorów i redaktorów pogrąża dodatkowo późniejsze krętactwo. Najpierw „pomyliliśmy się”, a później „materiały wybuchowe mogą jednak być”, bo wykazać to mają dopiero badania próbek. Czyli: nakłamaliśmy, ale może jakimś cudem będzie to prawda, czyli nasze górą. To tak, jakbym napisał: wprawdzie nie ma dowodów na to, że Cezary Gmyz i Tomasz Wróblewski biją swoje żony, ale to nie wyklucza, że może jednak biją. Szanowni panowie, skoro nie ma na coś dowodów, to się nie pisze, że jest, ani, że może być. Nie ma dowodów, to nie ma. Koniec i kropka.
Zwolennicy trotylu dostali za kilka dni kolejny „argument” (dla nieuka każda bzdura jest argumentem), gdy ujawniono, że jeden z przyrządów wyświetlił komunikat „TNT”, czyli trotyl. Nic nie dały zapewnienia fachowców, że to nie oznacza iż trotyl jest, tylko że może być, ale nie musi. Towarzystwo nieuków i szarlatanów wpadło w euforię: jest trotyl! Jest dowód na zamach! W głupocie swojej nie zauważyli istotnego szczegółu: o wybuchu świadczyłaby obecność nie materiału wybuchowego, lecz produktów jego spalania (tu uproszczone wyjaśnienie dla posła Macierewicza: aby udowodnić komuś, że palił papierosa, trzeba znaleźć nie całego papierosa, tylko niedopałek i popiół, jak papieros jest cały, to go nie palono). Choćby nawet znaleziono sto kilo trotylu, a nie znaleziono produktów jego spalania, to dowodów na wybuch nie ma. Nawet jeszcze gorzej: czym więcej się znajdzie nie spalonego materiału wybuchowego, tym mniej jest prawdopodobne to, że ten materiał wybuchł!
Nawet gdyby znaleziono produkty spalania materiału wybuchowego, to istotna będzie ich ilość, bo niewielkie, śladowe ilości wcale nie muszą pochodzić z wybuchu w tym samolocie, tylko mogą być zawleczone przez ludzi, lub ładunek. Dowodem na wybuch byłoby dopiero znalezienie istotnej ilości produktów spalania materiału wybuchowego, i to koniecznie wraz z innymi śladami wybuchu.
Parę dni później pojawił się kolejny „ekspert”, przedstawiciel producenta jednego z przyrządów (prawdopodobnie handlowiec, co wnioskuję z kolejnych bzdur, jakie plótł na temat fizyki i chemii przy okazji). Twierdził on w telewizji, iż przyrząd, który sprzedaje, wykryje z całą pewnością „nawet jeden atom trotylu”. Ot ciekawostka przyrodnicza: trotyl to atom, pierwiastek (???). A ja naiwny myślałem, że związek chemiczny C7H5N3O6 złożony jest z 21 atomów. I jeszcze co do tej „całej pewności” przy śladowych ilościach związku: Jest takie prawo fizyki, którego pan handlowiec, a nawet inżynier Binienda, mają prawo nie znać, bo na poziomie fizyki na ich uczelniach nie uczą, które nazywa się: zasada nieokreśloności Heisenberga. Wybaczcie fizycy szalenie daleko idące uproszczenia (jakbym temperował ołówek siekierą), ale muszę to objaśnić tak, aby nawet posłanka Kruk mogła zrozumieć, choć to prawie niemożliwe. Mówi ta zasada, że iloczyn nieokreśloności położenia i nieokreśloności pędu jest większy lub równy od pewnej stałej liczby (pominę jakiej, bo oni i tak o niej nie słyszeli). To samo dotyczy innych par wielkości fizycznych, np. energii i czasu. Bardzo upraszczając: jak stwierdzimy, że jest na pewno to, to nie wiemy na pewno gdzie, jak stwierdzimy na pewno gdzie, to nie wiemy dokładnie co.
Zasada ta dotyczy stricte obiektów bardzo małych, jak cząstki elementarne, pojedyncze atomy i cząsteczki chemiczne, ale prawa fizyki, z których wynika, obowiązują wszędzie tam, gdzie bardzo dużymi przyrządami pomiarowymi bada się bardzo małe ilości czegoś.
Wyobraźmy sobie, że chcemy zaobserwować, jak mówi pan handlowiec, jeden atom. Musimy go w tym celu czymś oświetlić. Wyobraźmy sobie, że użyjemy w tym celu najmniejszej możliwej ilości światła – jednego fotonu. Ten jeden foton odbija się od jednego atomu i my ten atom w ten sposób widzimy. Zaraz, zaraz, ale co widzimy? Widzimy, gdzie ten atom był przed zderzeniem z fotonem, bo po zderzeniu się odbił i jest gdzie indziej i to jest właśnie ta nieokreśloność jego położenia. Co więcej, na skutek zderzenia z fotonem zmieniła się też jego energia. A więc nawet przy tak delikatnym pomiarze, jak oświetlenie jednym fotonem, nie wiemy do końca, co właściwie widzimy i gdzie.
A teraz wyobraźmy sobie takie pomiary, jak w Smoleńsku na Tupolewie. Szukamy śladowych ilości, tysięcznych części miligrama, substancji chemicznej aparatem, który waży kilogram lub dwa. W stosunku do wielkości, które chcemy zmierzyć, ten aparat jest jak Titanic do kajaka. Nawet jeśli uwzględnimy tylko wielkość i czułość samego detektora, a nie cały aparat, to dalej jest jak Titanic do kajaka. Generalnie chodzi o to, że jeśli mierzymy wartości bardzo małe, to sam przyrząd pomiarowy, samą swoją obecnością, bardzo zaburza wielkość którą mierzymy i ją zmienia (wydziela lub pochłania ciepło, ma jakieś ładunki statyczne, płynie w nim prąd, więc wytwarza jakieś pole elektromagnetyczne…). I dlatego, panie handlowcu, nie da się „z całą pewnością” określić substancji chemicznej w tak małej ilości za pomocą takiej „konewki” (żargonowa nazwa aparatu, o którym mowa). I dlatego, panie handlowcu, wyświetlenie się komunikatu TNT znaczy, że jest, albo trotyl, albo coś bardzo podobnego, ale co, nie wiadomo „z całą pewnością” i trzeba dopiero to zbadać w laboratorium za pomocą innych pomiarów i innymi metodami. Fizycy i chemicy bardzo by się ucieszyli, gdyby ktoś skonstruował aparat, który przykładamy do czegoś i pstryk, już wiemy jaki jest skład chemiczny. Niestety, jak dotąd, nikt takiego nie wynalazł, no chyba że na filmie z serii „CSI – kryminalne zagadki Miami”, gdzie detektyw wkłada próbkę do urządzenia i mówi: „to jest azotan potasu pochodzący z lewej nogi sówki chojnówki żyjącej 60 km na północ od Huston”. Panu „ekspertowi´ radzę mniej oglądać takich filmów.
Wyjaśnijmy jeszcze, jak działa spektrograf ruchliwości (aktywności) jonów. Bada on zachowanie frakcji gazowej (czyli oparów) substancji poddanych działaniu pola elektrycznego, co pozwala oddzielić materiały wysoko energetyczne, od innych. Opary substancji zostają wciągnięte do takiej rurki, w której działa pole elektryczne, a na jej końcu znajduje się detektor. Można to porównać do wąchania i rozpoznawania na podstawie zapachu. Ten spektrograf jest czymś w rodzaju elektronicznego nosa. I co istotne: nie robi on analizy chemicznej, tylko rejestruje to, co ma zbliżony ten elektroniczny zapach do szukanego wzorca, czyli to, co ma podobną aktywność jonów do jonów trotylu lub innego materiału wybuchowego. A materiałów, które mają zbliżoną aktywność jonów może być bardzo dużo.
Oczywiście, na wraku Tupolewa nie ma żadnych oparów, czy też jonów. Są one wytwarzane sztucznie, przez urządzenie, po to, by zbadać ich zachowanie w polu elektrycznym. Te detektory nie mierzą więc właściwości chemicznych substancji, tylko masę cząsteczkową jonów i interakcję z gazem nośnym – duże i ciężkie molekuły później dotrą do detektora od molekuł małych i lekkich.
I jest jeszcze ważna kwestia, o której pan handlowiec od producenta najwyraźniej nie wie. Co właściwie wykrywają detektory? Wcale nie związek chemiczny będący trotylem, bo on się składa z powszechnie występujących pierwiastków: tlenu, wodoru, węgla i azotu i jego jony też. I tu pan handlowiec powinien dostać pałę z chemii i wniosek o odebranie matury, bo nie wie, że jony trotylu NIE SĄ TROTYLEM. Jony każdego związku mają inny skład chemiczny, niż ten związek. Jon jest KAWAŁKIEM cząsteczki chemicznej, a nie CAŁĄ cząsteczką. Ten sam jon może być kawałkiem różnych cząsteczek, kawałkiem różnej całości.
Na przykład: kwas H2SO4 rozpada się na jony: 2H+ + SO42– (wodór i czterotlenek siarki), woda H2O rozpada się na jony H+ + OH-. Podobnie żaden z jonów trotylu nie jest trotylem i może być identyczny z jonem innego związku chemicznego, bo to jest, do czorta, kawałek cząsteczki, a nie cała! Te jony mogą się później połączyć z innymi jonami i dać inny związek (tzw. reakcja jonowa), np.: H2SO4 + 2NaOH › Na2SO4 + 2H2O. Choćby na tym przykładzie dobitnie widać, że te same jony mogą być jonami różnych związków.
Na podstawie badania jonów nie można jednoznacznie określić, jaki związek chemiczny rejestrujemy, BO JONY NIE ZAWIERAJĄ TAKIEJ INFORMACJI. Żadnym przyrządem świata nie można odczytać INFORMACJI, KTÓREJ NIE MA!!!! Ukazanie się na wyświetlaczu komunikatu „TNT” nie oznacza, że trotyl jest, tylko, że może być, ale nie musi.
Jest jeszcze jedna ważna zasada badań naukowych, najwyraźniej nieznana „ekspertom” zespołu Macierewicza (co nie dziwi – jeden z tych „ekspertów” od lotnictwa był technikiem cukiernictwa), choć uczy się tego na pierwszym roku wydziału fizyki: nie wyciąga się wniosków z jednego pomiaru. Aby stwierdzić, że przyrządy pomiarowe pokazały prawdę, wynik musi być powtarzalny i sprawdzony innymi metodami. Dopiero wielokrotne wskazanie tego samego wyniku, i to przy badaniach przeprowadzonych przez różnych badaczy, daje podstawy do przypuszczenia, że coś jest na rzeczy. Pewność mamy dopiero wtedy, gdy to samo stwierdzimy badając innymi metodami, lub przy użyciu innej aparatury. To, że jeden raz uzyskano wynik pozytywny niewiele znaczy. Aparatura może być uszkodzona, może być zanieczyszczona po poprzednich pomiarach, może być źle wyskalowana, albo nieprawidłowo użyta. Naukowiec zawsze jest sceptykiem, a dureń i nieuk, czym większy, tym bardziej jest wszystkiego pewien. Dotyczy to także innych nauk. Poważny historyk też nie wyciąga radykalnych wniosków z jednego dokumentu, bo wie, że odkąd ludzie nauczyli się pisać, pisali często także nieprawdę.
Tak więc, bez przesady, można wykrywać ślady materiału wybuchowego tą aparaturą, ale nie jednej cząsteczki (tym bardziej atomu) i nie ze stuprocentową pewnością. Każdy, nawet najbardziej precyzyjny, aparat ma jakąś wartość minimalną, na jaką reaguje i na pewno nie jest nią jeden atom.
W czasie występu w telewizji pan „ekspert” odniósł się do twierdzeń prokuratury, że zastosowane w Smoleńsku spektrografy reagowały także na kiełbasę i torebkę foliową. Pokazał, że jego aparat na kiełbasę i torebkę nie reaguje. I tu znów pała z chemii dla pana „eksperta”. Nie ma takich związków chemicznych jak „kiełbasa”, lub „torebka foliowa”. To są obiekty złożone z bardzo różnych związków chemicznych i nie jednakowe. Każda kiełbasa ma inny skład chemiczny. Podobnie z torebką, która może być wykonana z różnych substancji. To, panie „ekspercie”, że pański aparat nie reaguje na konkretną kiełbasę lub konkretną torebkę, nie znaczy, że nie zareaguje na inne. A może zareagować bo wiele związków organicznych ma podobny skład jak trotyl (tlen, wodór, azot i węgiel) i może mieć podobne lub nawet identyczne jony, jak trotyl. Pan „ekspert” znowu nie rozumie, co to są jony.
A co do tej stuprocentowej wykrywalności materiałów wybuchowych na lotniskach, to przeczą temu fakty. Richard Reid, znany jako „shoe bomber” przemycił bez trudu na pokład samolotu bombę ukrytą bucie, choć na lotnisku był badany (i był wytypowany do badania jako podejrzany z powodu zachowania, oraz braku bagażu) dokładnie tymi samymi aparatami, które pan „ekspert” reklamuje, jako stu procentowo niezawodne. Byli też badani w podobny sposób agenci libijscy, którzy przemycili semtex w obudowie radia i wysadzili samolot PanAm nad Lockerbie w Szkocji.
Wyjaśnijmy jeszcze sprawę „markerów”, które miały wykryć badania w Smoleńsku. Wydaje się, że sami prokuratorzy nie bardo wiedzieli, o co chodzi.
Marker to inaczej znacznik, substancja służąca do oznaczania jakiegoś trudnego do rozpoznania materiału. Konwencja ONZ i Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego ICAO z 1991 roku nakazała producentom materiałów wybuchowych oznaczanie ich wydzielającymi bardzo mocny zapach substancjami, głównie na użytek wyszkolonych psów, ale nie tylko. Ślady tych substancji można wykryć na powierzchniach przedmiotów, ciele ludzkim, ubraniach, które miały kontakt (nawet dość dawny) z materiałem wybuchowym, nawet gdy samego materiału wybuchowego już tam nie ma. To właśnie te markery, a nie sam materiał wybuchowy, mogły być zauważone przez biegłych w Smoleńsku. Te markery to: nitroglikol (EGDN), dimetylodinitrobutan (DMNB) i nitrotoluen (MNT). Zauważmy, że wszystkie one mają w nazwie sekwencję liter „nitro”. Możliwe, że jakiś kiepsko wyedukowany informator Cezarego Gmyza pomylił je z nitrogliceryną, choć są to zupełnie inne związki chemiczne. Obecność tych markerów na szczątkach samolotu wojskowego, którym wielokrotnie przewożono żołnierzy biorących wcześniej udział w walkach, oraz amunicję, nie jest żadną sensacją. Było by wręcz dziwne, gdyby ich tam nie było. ALE W ŻADNYM STOPNIU NIE ŚWIADCZY TO O WYBUCHU na pokładzie.
Kłopot w tym, że markery umieszczane są tylko na materiałach wybuchowych wytwarzanych przemysłowo i terroryści o tym wiedzą. Dlatego najczęściej wytwarzają materiał wybuchowy sami, co nie jest bardzo trudne, i ten materiał użyty do zamachu markerów nie ma. Obecność markerów świadczy więc raczej o przewożeniu samolotem osób, które miały styczność z fabrycznym materiałem wybuchowym, niż o działaniu terrorysty.
„Rewelacje” Wiesława Biniendy i Kazimierza Nowaczyka na Uniwersytecie Stefana Wyszyńskiego
Wiesław Binienda przeszedł sam siebie i posunął się do otwartego kłamstwa twierdząc, że brzoza smoleńska była tak spróchniała, iż można ją było złamać nawet kopniakiem. To po prostu zwykłe wierutne kłamstwo. Nie tylko ludzie, którzy to drzewo badali, nic takiego nie stwierdzili, ale nawet na zdjęciach widać, że drzewo było zdrowe i normalne. Żaden z „ekspertów” zespołu Macierewicza nie był w Smoleńsku, nie ma dostępu do oryginalnych zapisów rejestratorów lotu, nie badał śladów, a wszyscy oni twierdzą, że zapisy podawane przez komisję Millera są fałszywe. Wypada zapytać, skąd ta wiedza, skoro żadnych innych zapisów, niż te „fałszywe” panowie nie znają? Używając przenośni, panowie wręcz twierdzą, że znają teksty i melodie nigdy nie nagranych piosenek, których w dodatku nigdy nie słyszeli.
Kazimierz Nowaczyk powiedział na tej konferencji, że nawet trasa lotu zarejestrowana przez „czarne skrzynki” jest fałszywa. Skąd waćpan to wie, jeśli żadnego innego zapisu nie ma? To są twierdzenia wzięte z sufitu.
Wiesław Binienda twierdził, że dowodem na wybuch są „wyrwane nity”, które wręcz „wystrzeliły” i „latały po samolocie jak pociski”. Po pierwsze wyrwane nity są dowodem na wybuch tyle samo wartym co fakt, że trzy dni wcześniej pod Krakowem pasiono kozy. Przy takim walnięciu w ziemię, z taką prędkością, wszystko ma prawo być wyrwane, nie tylko nity. Poza tym, nit to nie korek od szampana i nie „wystrzeliwuje”. To jest naiwne wyobrażenie o działaniu ciśnienia wybuchu, tak samo jak rzekome „charakterystyczne wygięcie blach”. Każdy, kto choćby jak ja, przechodził w wojsku szkolenie saperskie, wie, że fala wybuchu trotylu ma gigantyczną prędkość i tnie metal jak nożem. No i jeszcze te nity „latające po samolocie”. Panie Binienda, chyba się panu pomyliły kierunki. Skoro w samolocie był wybuch, to „wyrwane nity” powinny polecieć na zewnątrz, a nie do środka.
I na koniec jeszcze rewelacje Kazimierza Nowaczyka. Słyszałem jego wypowiedź dla radia RMF-FM. Twierdził on, że rejestrator TAWS „odnotował lądowanie”, co świadczy o tym, iż samolot nie był w pozycji grzbietowej.
Można się załamać, ręce opadają z rozpaczy z szelestem, że człowiek tytułujący się fizykiem plecie takie bzdury. Rejestrator TAWS odnotowuje (według Nowaczyka) nacisk podwozia na sensor umieszczony między samolotem a podwoziem. Ten sensor to zwykły pstryczek-elektryczek, który pod naciskiem zamyka obwód prądu. Rzeczywiście podczas lądowania podwozie najpierw wisi pod samolotem, a gdy dotknie ziemi naciska na sensor. Pan „fizyk” jakoś nie zauważył, że gdy samolot znajdzie się w pozycji grzbietowej, to podwozie też naciska na sensor i zamyka obwód prądu. Podwozie w tej pozycji naciska na sensor swoim ciężarem, bo urządzenie nie przewiduje tego, że podwozie nie będzie pod samolotem wisieć, tylko znajdzie się nad nim i będzie na niego swoim ciężarem opadać. Rzekomy dowód pana Nowaczyka świadczy o czymś wręcz odwrotnym, niż on twierdzi. Potwierdza grzbietowe położenie samolotu. Zresztą potwierdza to cała masa innych faktów, a to, że wrak leżał do góry kołami, chyba wszyscy widzieliśmy nawet w telewizji.
Co gorsza, Kazimierz Nowaczyk wyciąga z tego wniosek, że nagranie TAWS zostało „celowo zamazane” i on wie, że było na nim co innego. Skoro zostało „zmazane” to skąd pan wie, co na nim było?
Fakty świadczące o tym, że nie było wybuchu w Tu-154
Zacznijmy od tego, na co, moim zdaniem, prokuratura nie zwróciła uwagi. Na nagraniu z kabiny pilotów słychać rozmowy aż do końca, łącznie z krzykiem przerażenia tuż przed uderzeniem w ziemię. Nie chodzi tylko o to, co już napisałem, że martwy nie krzyczy. Nagrania z kokpitu samolotu, w którym nastąpił wybuch bomby (a według Nowaczyka miał on nastąpić w kokpicie) wyglądają inaczej. Kilkanaście lat temu został zniszczony za pomocą bomby Boeing 747 Air India „Kanishka”. Czarne skrzynki wydobyto z dna Atlantyku. Nagranie z kabiny pilotów wyglądało tak: spokojna rozmowa pilotów i nagle, w pół słowa, całkowita cisza. Nagranie martwe, nawet bez szmerów. Dlaczego?
Przypomnijmy właściwości trotylu:
- Ciśnienie eksplozji: 22,3 GPa, czyli około 22.500 atmosfer technicznych (dwadzieścia dwa tysiące pięćset At)
- Temperatura wytworzona na skutek eksplozji: 3300 stopni Celsjusza
- Prędkość detonacji 6,9 km/s. (24 tysiące kilometrów na godzinę)
Żaden mikrofon nie wytrzyma fali ciśnienia rzędu 20 tysięcy atmosfer, rozchodzącej się z prędkością 7 kilometrów na sekundę, o temperaturze 3300 stopni. Mikrofon jest urządzeniem bardzo delikatnym i przy eksplozji zostaje zniszczony w ułamku sekundy. Dlatego nagranie w czarnej skrzynce rejestruje tylko ciszę. Nawet nie rejestruje huku eksplozji, bo nie zdąży. Oczywiście ciśnienie i temperatura wybuchu w miarę odległości znacznie maleją, ale nie w odległości 2–3 metrów! Nawet jeśli te wartości w takiej odległości są mniejsze, to nadal są gigantyczne. Tymczasem na nagraniu słychać jeszcze (po rzekomym wybuchu, który według zespołu Macierewicza miał nastąpić 38 metrów nad brzozą, nad, nie za) wyraźnie wypowiadane słowa, trzaski i krzyk. Nawet gdyby jakimś cudem mikrofon przetrwał (co jest zupełnie nieprawdopodobne), to trudno sobie wyobrazić, by człowiek poddany ciśnieniu 20 tysięcy atmosfer i temperaturze większej niż w piecu hutniczym mógł cokolwiek powiedzieć, nawet krzyknąć.
Tak potężne ciśnienie wybuchu rozrywa na drobne odłamki wszystkie przedmioty znajdujące się w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Te odłamki lecą z prędkością znacznie większą (ok. 20 razy), niż kule karabinowe i dziurawią wszystkie przeszkody na swej drodze. Gdyby w samolocie nastąpił wybuch trotylu, to jego poszycie i skrzydła powinny być podziurawione jak sito. Tymczasem żaden fragment poszycia samolotu nie został podziurawiony odłamkami. Zachowały się nawet całe szyby, które pod wpływem wybuchu powinny rozlecieć się w drobny mak. Te szyby tłukli dopiero Rosjanie na ziemi.
Na żadnych fragmentach wraku nie widać też śladów działania niezwykle wysokiej temperatury (przypominam: 3300 stopni).
Wybuch powinien rozrzucić szczątki samolotu koncentrycznie we wszystkie strony. Jeżeli wybuch nastąpiłby nad brzozą (jak twierdzi Binienda), to szczątki samolotu powinny leżeć we wszystkich kierunkach od tego punktu niemal koliście. Powinny być zarówno przed brzozą, jak i za nią i w kierunkach prostopadłych. Prędkość początkowa odłamków nadana wybuchem byłaby wielokrotnie większa, we wszystkich kierunkach, od prędkości samolotu (260 km/h), jest więc niemożliwe, by wszystkie szczątki samolotu znajdowały się daleko w przód od brzozy (w wariancie wybuchu). Gdyby wybuch nastąpił 38 metrów nad brzozą (jak głosi Bininda), to szczątki samolotu powinny leżeć nie tylko do ok. 200 metrów za brzozą (w kierunku jego lotu), ale i ok. 200 metrów przed nią, a niektóre z nich znacznie dalej, nawet kilometr dalej. Tymczasem wszystkie szczątki samolotu znajdują się daleko za brzozą (kilkaset metrów) i to nieco w bok od kierunku lotu. Jest zupełnie niemożliwe, by odłamki samolotu rozerwanego wybuchem poleciały wszystkie w jedną stronę i po drodze jeszcze skręciły w lewo. I to wszystkie skręciły identycznie. Byłby to pierwszy w historii przypadek przedmiotu rozerwanego wybuchem, którego kawałki, zamiast rozlecieć się we wszystkie strony, lecą nadal zgodnie razem i w dodatku, jak na komendę zakręcają. Chyba jeszcze nikt nie wiedział odłamka, który zakręca.
Popatrzmy na zdjęcia satelitarne:
Jak widzimy, szczątki samolotu nie są rozrzucone koliście, jak by było w wyniku wybuchu, lecz są rozciągnięte w długiej linii zgodnej z kierunkiem ruchu samolotu w momencie zderzenia z ziemią. Jeszcze lepiej widać to na kolejnym zdjęciu:
Linia pomarańczowa oznacza przedłużony kierunek lotu samolotu przed zderzeniem z drzewem. Linia żółta, tor lotu od zderzenia z drzewem do upadku na ziemię. Czerwone punkty to szczątki samolotu. Jest zupełnie nieprawdopodobne, by rozerwane wybuchem kawałki samolotu poleciały wszystkie daleko do przodu, blisko 500 m, a żaden nie poleciał w bok i do tyłu. W dodatku jest zupełnie nieprawdopodobne, by wszystkie odłamki poleciały nie w dotychczasowym kierunku lotu samolotu, tylko wszystkie zgodnie zakręciły o blisko 20 stopni. Zdjęcia wykonał amerykański satelita, więc Putin ich nie sfałszował.
Ale z tych zdjęć widać jeszcze jedno. Samolot uderzył w ziemię z prędkością 260 km/h i jego szczątki zostały rozciągnięte w przód na długości 165 m i w bok na szerokość 52 m, czyli po 26 m na boki od osi lotu. Jeśli prędkość 260 km/h dała długość 165 m, a prędkość poprzeczna rozpadu samolotu po 26 m, to łatwo ją obliczyć przez porównanie. 260:165= V:26 => V= 41 km/h. Gdyby rozrzut poprzeczny następował wskutek wybuchu, prędkość odłamków wynosiłaby 41 km/h, co jest nonsensem. Wybaczcie państwo, ale pies szybciej biegnie niż fala wybuchu według Bieniendy, Szulabińskiego i Nowaczyka. Nawet fajerwerki sprzedawane dzieciom mają większą siłę eksplozji, niż rzekomy wybuch w teorii tych panów.
Wniosek jest prosty: żadnego wybuchu nie było. Samolot po urwaniu końcówki skrzydła zaczął zakręcać obracając się na grzbiet W CAŁOŚCI i rozrzut szczątków jest wyłącznie skutkiem uderzenia w ziemię. Wbrew twierdzeniom w/w panów rozrzut szczątków samolotu w żadnym stopniu nie jest charakterystyczny dla wybuchu. Wręcz przeciwnie: wszystko tej tezie przeczy.
Mają rację eksperci komisji Millera i prokuratury, że wybuchowi przeczą też dalsze fakty, jak brak popękanych bębenków w uszach ofiar, oraz brak zapisu skoku ciśnienia w rejestratorach. Ale jest jeszcze coś – panowie Binienda, Szuladziński i Nowaczyk twierdzą, że w skutek wybuchu zostały wyrwane nity. To jakim cudem ocalały szyby w oknach samolotu? Przecież są znacznie słabsze od nitów. Nie trzeba być nawet znawcą wybuchów, by wiedzieć, że wszędzie, gdzie coś wybucha, szyby wylatują w pierwszej kolejności. Oczywiście szyby w samolocie są mocniejsze, niż w zwykłych oknach, ale bez przesady. Pancerne nie są.
Wiarygodność teorii zespołu Macierewicza podważa także ich niezwykła zmienność. Najpierw była „sztuczna mgła”, później „bomba próżniowa”, „magnes”, który przyciągnął „samolot z żelaza”, „rozpylony hel”, „rozciągnięty grafon”… Słyszeliśmy też, że Tu-154M to „samolot z żelaza, przerobiony bombowiec i powinien wytrzymać upadek z 80 metrów”. Kompletna nieprawda, samolot nie jest „z żelaza” (jest głównie z lekkich stopów aluminium i tytanu, kompozytów i tylko niektóre elementy są ze stali), nigdy nie był bombowcem (bombowce mają zupełnie inna budowę) i nawet najmocniejszy bombowiec nie wytrzyma upadku z 80 metrów.
Pominę już dyskusję kolejnymi bzdurami (samoloty przelatujące „w całości” przez budynki WTC, brzoza o średnicy pół metra jako „miękki patyk” itp.). Ci ludzie będą wymyślać kolejne brednie w nieskończoność.
Jedyną nieskończoną wartością w przyrodzie jest głupota.
Krzysztof Łoziński
Tagi: Binienda - Kaczyński - katastrofa smoleńska - Lech Kaczyński - lud smoleński - Macierewicz - paranoja smoleńska - PiS - sekta smoleńska - Smoleńsk - tu-154 - zamach
Komentarze
Pozostaw komentarz: