Łoziński: Gdy rozum śpi budzą się PiS-iory

| 12 lut 2013  10:10 | Brak komentarzy

Redak­cja „Kon­tra­tek­stów” posta­no­wiła cyklicz­nie publi­ko­wać odkła­my­wacz do PiS-u, czyli mate­riał pro­stu­jący wszel­kie kłam­stwa tej par­tii, a jest ich nie­mało. „Stu­dio Opi­nii” podej­muje tę ini­cja­tywę. Dziś część pierw­sza – kłam­stwa smoleńskie.

Oczy­wi­ście nie wie­rzę, że prze­ko­nam ludzi zacza­dzo­nych PiS-em. Są oni science proof – ide­al­nie odporni na wie­dzę. Tekst adre­suję do ludzi sko­ło­wa­nych, któ­rzy nie wie­dzą, co myśleć, bo nie mają „mat-fizycznego”, czy tech­nicz­nego, wykształ­ce­nia, a sły­szą face­tów plo­tą­cych bred­nie i tytu­łu­ją­cych się „pro­fe­so­rami fizyki” i „eks­per­tami”. Tekst może być dla nich trudny, ale sta­ra­łem się napi­sać tak, by każdy, kto uczył się fizyki i che­mii na pozio­mie szkoły śred­niej, mógł go zro­zu­mieć. Dla fizy­ków i che­mi­ków nie­które frag­menty mogą być za daleko uprosz­czone, ale pro­szę o wyba­cze­nie – to musi być zro­zu­miałe dla innych, także dla humanistów.

Kon­fe­ren­cja stu, czyli dwu­dzie­stu siedmiu

Ostat­nio stron­nicy PiS ura­czyli nas trzema nieco dziw­nymi wyda­rze­niami. Była to rze­koma „kon­fe­ren­cja naukowa stu pro­fe­so­rów”, któ­rzy mieli potwier­dzać teo­rię o smo­leń­skim wybu­chu, oraz odkry­cie tro­tylu we wraku TU-154, ale nie przez śled­czych, tylko przez pro­pa­gan­dy­stów, dla nie­po­znaki nazy­wa­nych dzien­ni­ka­rzami. Kolejne wyda­rze­nie to „Kon­fe­ren­cja na Uni­wer­sy­te­cie Ste­fana Wyszyń­skiego”. Z tym ostat­nim wyda­rze­niem uni­wer­sy­tet miał tyle wspól­nego, że wyna­jął salę, a heca była typo­wym Orwel­low­skim sean­sem nie­na­wi­ści, nie mają­cym już nic wspól­nego z nauką.

Kon­fe­ren­cja (pierw­sza) jest przed­sta­wiana jako „kon­fe­ren­cja stu pro­fe­so­rów”, pod­czas gdy pre­le­gen­tów było 27, w tym tylko kilku pro­fe­so­rów, naj­czę­ściej spe­cja­li­stów nie na temat (nikt poważny nie liczy do uczest­ni­ków kon­fe­ren­cji widzów na sali, zwłasz­cza że nie wia­domo, jakie mają zda­nie, bo w dys­ku­sji udziału nie biorą, a już na pewno nie wszy­scy). Sądząc z prze­biegu i wypo­wie­dzi, był to raczej PiS-owski wiec, niż kon­fe­ren­cja, a z nauką miało to wybit­nie mało wspól­nego. Przy­kła­dem „symu­la­cje” Biniendy (inży­niera, nauczy­ciela budow­nic­twa lądo­wego w college´u).

To, czego brak w tych „eks­per­ty­zach”, to brak eks­per­tyzy. Eks­per­tyza polega na tym, że można wszyst­kie fakty i obli­cze­nia spraw­dzić, krok po kroku. Wszyst­kie dzia­ła­nia są jawne. Tym­cza­sem w przy­padku „eks­per­tyzy” Biniendy mamy tylko fil­mik ani­mo­wany w gra­fice kom­pu­te­ro­wej, zwany „symu­la­cją”. Aby obja­śnić naj­bar­dziej opor­nym: Pro­gram użyty przez Biniendę liczy i prze­kłada na gra­fikę takie liczby, jakie mu się w zbio­rze star­to­wym zada. Można mu też zadać takie liczby, by poka­zał, że samo­lot pole­ciał w kosmos, lub latał pod zie­mią. W tym przy­padku Binienda z upo­rem nie ujaw­nia zbioru star­to­wego, czyli nie ujaw­nia tego, co kazał kom­pu­te­rowi liczyć. Przed­sta­wia tylko obrazki i fil­mik w gra­fice. Ist­nieje więc podej­rze­nie, że zadał dane star­towe dobrane pod z góry zało­żony wynik (czy­taj: fałszywe).

Kom­pu­ter to tylko zupeł­nie głu­pia maszyna, która liczy tylko to, co czło­wiek jej kazał. Gdy wpro­wa­dzi się w zbio­rze star­to­wym nie­praw­dziwe dane, to dosta­nie się nie­praw­dziwy wynik. Albo jesz­cze pro­ściej: jeśli spy­tamy was: ile jest dwa plus dwa, oraz: ile jest dwa plus trzy, odpo­wie­cie naj­pierw 4, a póź­niej 5. Metoda Biniendy polega na mówie­niu: „wyszło 5″ i zata­je­niu tre­ści pyta­nia. Zresztą pewne nie­prawdy w „eks­per­ty­zie” Biniendy wydać gołym okiem: teren u niego jest pła­ski, pod­czas gdy rze­czy­wi­sty się wzno­sił, na jego tere­nie nie ma żad­nych prze­szkód, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści są. Roz­ba­wiła mnie dodat­kowo jego osta­nia wypo­wiedź, że spraw­dził swoją symu­la­cję „na wszyst­kich kom­pu­te­rach w sta­nie Ohio”. Prze­cież nie o liczbę kom­pu­te­rów tu cho­dzi. Gdy wszyst­kim kom­pu­te­rom poda się te same fał­szywe dane, to dosta­nie się ten sam fał­szywy wynik.

To samo można odnieść do ”eks­per­tyz” Szu­la­dziń­skiego i Nowa­czyka. To są goło­słowne oświad­cze­nia na zasa­dzie „ja tak mówię”. Gada­nie, że roz­rzut szcząt­ków „jest cha­rak­te­ry­styczny”, to tylko gada­nie, bo nie wia­domo, na czym ta „cha­rak­te­ry­stycz­ność” ma pole­gać. Aby to było eks­per­tyzą rze­czy­wi­ście, trzeba przy­to­czyć obli­cze­nia, które dowiodą, że na sku­tek wybu­chu dzia­łała na te ele­menty w kon­kret­nym punk­cie kon­kretna siła o wyni­ka­ją­cych z obli­czeń kie­runku, war­to­ści i zwro­cie i wła­śnie dla­tego ten ele­ment zna­lazł się w tym miejscu.

Gene­ral­nie, meto­dyka naukowa polega na trzech kro­kach: pierw­szy – zebra­nie fak­tów empi­rycz­nych, czyli danych, w tym przy­padku licz­bo­wego opisu śla­dów. Krok drugi, to budowa teo­rii opar­tej na tych fak­tach. Taką teo­rią może być też symu­la­cja kom­pu­te­rowa. Krok trzeci to spraw­dze­nie, czy otrzy­mane wyniki zga­dzają się z fak­tami empi­rycz­nymi, zwłasz­cza z tymi, które według teo­rii powinny wystą­pić, a myśmy ich nie zauwa­żyli. Spraw­dzamy: są – teo­ria jest trafna; nie ma – teo­ria jest do bani. W tym przy­padku mamy do czy­nie­nia z teo­riami, które prze­czą fak­tom empi­rycz­nym (np. brzoza się zła­mała, żadne przy­rządy nie zano­to­wały skoku ciśnie­nia, piloci roz­ma­wiali i krzy­czeli – czyli żyli, mar­twy nie krzy­czy – aż do ude­rze­nia w zie­mię), a auto­rzy tych teo­rii gło­szą, że to tym gorzej dla fak­tów. W dodatku żaden z nich nie ma dostępu do śla­dów, które w pierw­szym kroku powi­nien prze­ło­żyć na liczby. Pra­wi­dłowa eks­per­tyza powinna zawie­rać obli­cze­nia, które można spraw­dzić, a nie wyłącz­nie wynik, który nie wia­domo, skąd się wziął.

Eks­perci powinni też być nie­za­leżni od stron sporu. Tym­cza­sem żona Wie­sława Biniendy, Mał­go­rzata Szonert-Binienda jest zatrud­niona prze PiS-owskie „rodziny smo­leń­skie” (czy­taj przez PiS) jako adwo­kat w spra­wie Smo­leń­ska w USA, gdzie nie toczy się na ten temat żadne postę­po­wa­nie i raczej nigdy się toczyć nie będzie (więc po co adwo­kat?). Sta­wia to obiek­ty­wizm inży­niera Biniendy pod zna­kiem zapy­ta­nia. Jego wia­ry­god­ność pod­waża też to, że przez wiele mie­sięcy poda­wał się za kogo innego, niż jest – za pro­fe­sora fizyki na uni­wer­sy­te­cie i eks­perta NASA. Tym­cza­sem na wydziale fizyki nigdy nie stu­dio­wał, nie ma habi­li­ta­cji, a dla NASA wyko­ny­wał jedy­nie mało istotne prace zle­cone, jak i tysiące innych inży­nie­rów i naukow­ców z całego świata. Ostat­nio poda­wał się za „spe­cja­li­stę inży­nie­rii cywil­nej”, choć Wie­sław Binienda dobrze zna język angiel­ski i wie, że civil engi­ne­ering to po pol­sku inży­nie­ria lądowa a nie „cywilna”, ale cywilna brzmi lepiej i można uda­wać speca od samo­lo­tów, a nie od wia­duk­tów, nasy­pów i przy­droż­nych rowów.

I jesz­cze dwie uwagi na koniec tego wątku:

Histo­ria zna wielu praw­dzi­wych naukow­ców, któ­rzy zacza­dzeni oszo­łom­ską ide­olo­gią, albo słu­żyli tyra­nom, albo two­rzyli pseu­do­naukę razem z szar­la­ta­nami w rodzaju Łysenki. Bomby ato­mowe dla Hitlera (nie­sku­tecz­nie) i Sta­lina two­rzyli naprawdę wybitni fizycy. Inni pod dyk­tando tyra­nów ple­tli o fizyce kom­pletne bzdury, zaprze­cza­jąc, na przy­kład teo­rii względ­no­ści lub gene­tyce. Takie wieco-konferencje to nie­stety w histo­rii nic nowego.

Tu histo­ryczna dygre­sja: Him­m­ler był obse­syj­nie owład­nięty pomy­słem, by teo­rie nazi­stów o wyż­szo­ści rasy ger­mań­skiej uza­sad­nić na pod­sta­wie dzieł Tacyta. W tym celu zaan­ga­żo­wał ogromne środki w poszu­ki­wa­nie ory­gi­na­łów pism Tacyta, choć wia­domo było, że znisz­czono je wieki temu. Wia­domo było też, że Tacyt o Ger­ma­nach wyra­żał się nie­zbyt pochleb­nie (gnu­śni, leniwi itp.), ale Him­m­ler uwa­żał, że znaj­dzie w jego dzie­łach opis walecz­nych wojow­ni­ków. Zor­ga­ni­zo­wał więc spe­cjalny pseudo-naukowy zespół. Jeden z histo­ry­ków opi­sał ten zespół jako: „zło­żony z praw­dzi­wych naukow­ców zaprze­da­nych fał­szy­wej idei i two­rzą­cych fał­szywą naukę, oraz z praw­dzi­wych waria­tów”. Coś mi to przy­po­mina pewien zespół funk­cjo­nu­jący obec­nie w naszym kraju. I jed­nym i dru­gim fakty zupeł­nie nie prze­szka­dzają w two­rze­niu pseu­do­nau­ko­wych teorii.

Uwaga druga: gdy napi­sa­łem arty­kuł ujaw­nia­jący, że Wie­sław Binienda nie jest pro­fe­so­rem fizyki i eks­per­tem NASA, oraz wska­za­łem kilka, spo­śród wielu, non­sen­sów w tym, co głosi, nie było żad­nej dys­ku­sji na argu­menty. Zosta­łem w PiS-owskich mediach obrzu­cony nie­wy­bred­nymi obe­lgami i oszczer­stwami. To naj­do­bit­niej dowo­dzi, że nie o naukę i prawdę tu cho­dzi, tylko o mio­ta­nie oszczerstw wobec tych, któ­rzy nie uznają geniu­szu Jaro­sława Zba­wi­ciela oraz jego „nauko­wych” kla­kie­rów. I nie o prawdę tu cho­dzi (mimo cią­głego wrza­sku: „żądamy prawdy!”), lecz o udo­wod­nie­nie cho­rych uro­jeń Kaczyń­skiego i Macie­re­wi­cza na pod­sta­wie beł­kotu rze­ko­mych „ekspertów”.

Wir­tu­alny trotyl

Przejdźmy do wątku dru­giego, czyli tro­tylu w „Rzecz­po­spo­li­tej”, bo prze­cież nie we wraku. Auto­rzy tego tek­stu nie „pomy­lili się”, tylko nakła­mali. Bo prze­cież śled­czy wcale mate­ria­łów wybu­cho­wych nie zna­leźli, pro­ku­ra­tor Sere­met wcale auto­rom tych rewe­la­cji nie potwier­dził, nie­prawda, że badano wrak pod tym wzglę­dem po raz pierw­szy po 2,5 roku, nie­prawda, że bada­nie pod­jęto na sku­tek nie­ści­sło­ści w doku­men­ta­cji, nie­prawda, że próbki będą badać Rosja­nie… i tak dalej, i tak dalej. W dodatku pano­wie we wła­snej wyobraźni ubar­wili tę opo­wieść malow­ni­czymi szcze­gó­łami, któ­rych żaden facho­wiec nie mógł im prze­ka­zać, bo mają się do facho­wo­ści niczym pięść do nosa. Po pierw­sze nie jest moż­liwe rów­no­le­głe wykry­cie „tro­tylu i nitro­gli­ce­ryny” (C7H5N3O6 i C3H5N3O9) spek­tro­me­trem maso­wym (czy też spek­tro­me­trem aktyw­no­ści jonów) o czym zgod­nie mówią wszy­scy spece od tematu. Według „Rz” „przy­rządy zwa­rio­wały” i „skoń­czyła im się skala”. Te przy­rządy nie mogą „zwa­rio­wać” i nie może „skoń­czyć im się skala”. To nie ampe­ro­mierz ze wska­zówką. Te przy­rządy nie wariują i nie koń­czy im się skala, nawet gdy w bada­nej próbce jest sto pro­cent szu­ka­nej substancji.

Auto­rów i redak­to­rów pogrąża dodat­kowo póź­niej­sze krę­tac­two. Naj­pierw „pomy­li­li­śmy się”, a póź­niej „mate­riały wybu­chowe mogą jed­nak być”, bo wyka­zać to mają dopiero bada­nia pró­bek. Czyli: nakła­ma­li­śmy, ale może jakimś cudem będzie to prawda, czyli nasze górą. To tak, jak­bym napi­sał: wpraw­dzie nie ma dowo­dów na to, że Cezary Gmyz i Tomasz Wró­blew­ski biją swoje żony, ale to nie wyklu­cza, że może jed­nak biją. Sza­nowni pano­wie, skoro nie ma na coś dowo­dów, to się nie pisze, że jest, ani, że może być. Nie ma dowo­dów, to nie ma. Koniec i kropka.

Zwo­len­nicy tro­tylu dostali za kilka dni kolejny „argu­ment” (dla nie­uka każda bzdura jest argu­men­tem), gdy ujaw­niono, że jeden z przy­rzą­dów wyświe­tlił komu­ni­kat „TNT”, czyli tro­tyl. Nic nie dały zapew­nie­nia fachow­ców, że to nie ozna­cza iż tro­tyl jest, tylko że może być, ale nie musi. Towa­rzy­stwo nie­uków i szar­la­ta­nów wpa­dło w eufo­rię: jest tro­tyl! Jest dowód na zamach! W głu­po­cie swo­jej nie zauwa­żyli istot­nego szcze­gółu: o wybu­chu świad­czy­łaby obec­ność nie mate­riału wybu­cho­wego, lecz pro­duk­tów jego spa­la­nia (tu uprosz­czone wyja­śnie­nie dla posła Macie­re­wi­cza: aby udo­wod­nić komuś, że palił papie­rosa, trzeba zna­leźć nie całego papie­rosa, tylko nie­do­pa­łek i popiół, jak papie­ros jest cały, to go nie palono). Choćby nawet zna­le­ziono sto kilo tro­tylu, a nie zna­le­ziono pro­duk­tów jego spa­la­nia, to dowo­dów na wybuch nie ma. Nawet jesz­cze gorzej: czym wię­cej się znaj­dzie nie spa­lo­nego mate­riału wybu­cho­wego, tym mniej jest praw­do­po­dobne to, że ten mate­riał wybuchł!

Nawet gdyby zna­le­ziono pro­dukty spa­la­nia mate­riału wybu­cho­wego, to istotna będzie ich ilość, bo nie­wiel­kie, śla­dowe ilo­ści wcale nie muszą pocho­dzić z wybu­chu w tym samo­lo­cie, tylko mogą być zawle­czone przez ludzi, lub ładu­nek. Dowo­dem na wybuch byłoby dopiero zna­le­zie­nie istot­nej ilo­ści pro­duk­tów spa­la­nia mate­riału wybu­cho­wego, i to koniecz­nie wraz z innymi śla­dami wybuchu.

Parę dni póź­niej poja­wił się kolejny „eks­pert”, przed­sta­wi­ciel pro­du­centa jed­nego z przy­rzą­dów (praw­do­po­dob­nie han­dlo­wiec, co wnio­skuję z kolej­nych bzdur, jakie plótł na temat fizyki i che­mii przy oka­zji). Twier­dził on w tele­wi­zji, iż przy­rząd, który sprze­daje, wykryje z całą pew­no­ścią „nawet jeden atom tro­tylu”. Ot cie­ka­wostka przy­rod­ni­cza: tro­tyl to atom, pier­wia­stek (???). A ja naiwny myśla­łem, że zwią­zek che­miczny C7H5N3O6 zło­żony jest z 21 ato­mów. I jesz­cze co do tej „całej pew­no­ści” przy śla­do­wych ilo­ściach związku: Jest takie prawo fizyki, któ­rego pan han­dlo­wiec, a nawet inży­nier Binienda, mają prawo nie znać, bo na pozio­mie fizyki na ich uczel­niach nie uczą, które nazywa się: zasada nie­okre­ślo­no­ści Heisen­berga. Wybacz­cie fizycy sza­le­nie daleko idące uprosz­cze­nia (jak­bym tem­pe­ro­wał ołó­wek sie­kierą), ale muszę to obja­śnić tak, aby nawet posłanka Kruk mogła zro­zu­mieć, choć to pra­wie nie­moż­liwe. Mówi ta zasada, że ilo­czyn nie­okre­ślo­no­ści poło­że­nia i nie­okre­ślo­no­ści pędu jest więk­szy lub równy od pew­nej sta­łej liczby (pominę jakiej, bo oni i tak o niej nie sły­szeli). To samo doty­czy innych par wiel­ko­ści fizycz­nych, np. ener­gii i czasu. Bar­dzo uprasz­cza­jąc: jak stwier­dzimy, że jest na pewno to, to nie wiemy na pewno gdzie, jak stwier­dzimy na pewno gdzie, to nie wiemy dokład­nie co.

Zasada ta doty­czy stricte obiek­tów bar­dzo małych, jak cząstki ele­men­tarne, poje­dyn­cze atomy i czą­steczki che­miczne, ale prawa fizyki, z któ­rych wynika, obo­wią­zują wszę­dzie tam, gdzie bar­dzo dużymi przy­rzą­dami pomia­ro­wymi bada się bar­dzo małe ilo­ści czegoś.

Wyobraźmy sobie, że chcemy zaob­ser­wo­wać, jak mówi pan han­dlo­wiec, jeden atom. Musimy go w tym celu czymś oświe­tlić. Wyobraźmy sobie, że uży­jemy w tym celu naj­mniej­szej moż­li­wej ilo­ści świa­tła – jed­nego fotonu. Ten jeden foton odbija się od jed­nego atomu i my ten atom w ten spo­sób widzimy. Zaraz, zaraz, ale co widzimy? Widzimy, gdzie ten atom był przed zde­rze­niem z foto­nem, bo po zde­rze­niu się odbił i jest gdzie indziej i to jest wła­śnie ta nie­okre­ślo­ność jego poło­że­nia. Co wię­cej, na sku­tek zde­rze­nia z foto­nem zmie­niła się też jego ener­gia. A więc nawet przy tak deli­kat­nym pomia­rze, jak oświe­tle­nie jed­nym foto­nem, nie wiemy do końca, co wła­ści­wie widzimy i gdzie.

A teraz wyobraźmy sobie takie pomiary, jak w Smo­leń­sku na Tupo­le­wie. Szu­kamy śla­do­wych ilo­ści, tysięcz­nych czę­ści mili­grama, sub­stan­cji che­micz­nej apa­ra­tem, który waży kilo­gram lub dwa. W sto­sunku do wiel­ko­ści, które chcemy zmie­rzyć, ten apa­rat jest jak Tita­nic do kajaka. Nawet jeśli uwzględ­nimy tylko wiel­kość i czu­łość samego detek­tora, a nie cały apa­rat, to dalej jest jak Tita­nic do kajaka. Gene­ral­nie cho­dzi o to, że jeśli mie­rzymy war­to­ści bar­dzo małe, to sam przy­rząd pomia­rowy, samą swoją obec­no­ścią, bar­dzo zabu­rza wiel­kość którą mie­rzymy i ją zmie­nia (wydziela lub pochła­nia cie­pło, ma jakieś ładunki sta­tyczne, pły­nie w nim prąd, więc wytwa­rza jakieś pole elek­tro­ma­gne­tyczne…). I dla­tego, panie han­dlowcu, nie da się „z całą pew­no­ścią” okre­ślić sub­stan­cji che­micz­nej w tak małej ilo­ści za pomocą takiej „konewki” (żar­go­nowa nazwa apa­ratu, o któ­rym mowa). I dla­tego, panie han­dlowcu, wyświe­tle­nie się komu­ni­katu TNT zna­czy, że jest, albo tro­tyl, albo coś bar­dzo podob­nego, ale co, nie wia­domo „z całą pew­no­ścią” i trzeba dopiero to zba­dać w labo­ra­to­rium za pomocą innych pomia­rów i innymi meto­dami. Fizycy i che­micy bar­dzo by się ucie­szyli, gdyby ktoś skon­stru­ował apa­rat, który przy­kła­damy do cze­goś i pstryk, już wiemy jaki jest skład che­miczny. Nie­stety, jak dotąd, nikt takiego nie wyna­lazł, no chyba że na fil­mie z serii „CSI – kry­mi­nalne zagadki Miami”, gdzie detek­tyw wkłada próbkę do urzą­dze­nia i mówi: „to jest azo­tan potasu pocho­dzący z lewej nogi sówki choj­nówki żyją­cej 60 km na pół­noc od Huston”. Panu „eks­per­towi´ radzę mniej oglą­dać takich filmów.

Wyja­śnijmy jesz­cze, jak działa spek­tro­graf ruchli­wo­ści (aktyw­no­ści) jonów. Bada on zacho­wa­nie frak­cji gazo­wej (czyli opa­rów) sub­stan­cji pod­da­nych dzia­ła­niu pola elek­trycz­nego, co pozwala oddzie­lić mate­riały wysoko ener­ge­tyczne, od innych. Opary sub­stan­cji zostają wcią­gnięte do takiej rurki, w któ­rej działa pole elek­tryczne, a na jej końcu znaj­duje się detek­tor. Można to porów­nać do wącha­nia i roz­po­zna­wa­nia na pod­sta­wie zapa­chu. Ten spek­tro­graf jest czymś w rodzaju elek­tro­nicz­nego nosa. I co istotne: nie robi on ana­lizy che­micz­nej, tylko reje­struje to, co ma zbli­żony ten elek­tro­niczny zapach do szu­ka­nego wzorca, czyli to, co ma podobną aktyw­ność jonów do jonów tro­tylu lub innego mate­riału wybu­cho­wego. A mate­ria­łów, które mają zbli­żoną aktyw­ność jonów może być bar­dzo dużo.

Oczy­wi­ście, na wraku Tupo­lewa nie ma żad­nych opa­rów, czy też jonów. Są one wytwa­rzane sztucz­nie, przez urzą­dze­nie, po to, by zba­dać ich zacho­wa­nie w polu elek­trycz­nym. Te detek­tory nie mie­rzą więc wła­ści­wo­ści che­micz­nych sub­stan­cji, tylko masę czą­stecz­kową jonów i inte­rak­cję z gazem nośnym – duże i cięż­kie mole­kuły póź­niej dotrą do detek­tora od mole­kuł małych i lekkich.

I jest jesz­cze ważna kwe­stia, o któ­rej pan han­dlo­wiec od pro­du­centa naj­wy­raź­niej nie wie. Co wła­ści­wie wykry­wają detek­tory? Wcale nie zwią­zek che­miczny będący tro­ty­lem, bo on się składa z powszech­nie wystę­pu­ją­cych pier­wiast­ków: tlenu, wodoru, węgla i azotu i jego jony też. I tu pan han­dlo­wiec powi­nien dostać pałę z che­mii i wnio­sek o ode­bra­nie matury, bo nie wie, że jony tro­tylu NIE SĄ TROTYLEM. Jony każ­dego związku mają inny skład che­miczny, niż ten zwią­zek. Jon jest KAWAŁKIEM czą­steczki che­micz­nej, a nie CAŁĄ czą­steczką. Ten sam jon może być kawał­kiem róż­nych czą­ste­czek, kawał­kiem róż­nej całości.

Na przy­kład: kwas H2SO4 roz­pada się na jony: 2H+ + SO42– (wodór i czte­ro­tle­nek siarki), woda H2O roz­pada się na jony H+ + OH-. Podob­nie żaden z jonów tro­tylu nie jest tro­ty­lem i może być iden­tyczny z jonem innego związku che­micz­nego, bo to jest, do czorta, kawa­łek czą­steczki, a nie cała! Te jony mogą się póź­niej połą­czyć z innymi jonami i dać inny zwią­zek (tzw. reak­cja jonowa), np.: H2SO4 + 2NaOH › Na2SO4 + 2H2O. Choćby na tym przy­kła­dzie dobit­nie widać, że te same jony mogą być jonami róż­nych związków.

Na pod­sta­wie bada­nia jonów nie można jed­no­znacz­nie okre­ślić, jaki zwią­zek che­miczny reje­stru­jemy, BO JONY NIE ZAWIERAJĄ TAKIEJ INFORMACJI. Żad­nym przy­rzą­dem świata nie można odczy­tać INFORMACJI, KTÓREJ NIE MA!!!! Uka­za­nie się na wyświe­tla­czu komu­ni­katu „TNT” nie ozna­cza, że tro­tyl jest, tylko, że może być, ale nie musi.

Jest jesz­cze jedna ważna zasada badań nauko­wych, naj­wy­raź­niej nie­znana „eks­per­tom” zespołu Macie­re­wi­cza (co nie dziwi – jeden z tych „eks­per­tów” od lot­nic­twa był tech­ni­kiem cukier­nic­twa), choć uczy się tego na pierw­szym roku wydziału fizyki: nie wyciąga się wnio­sków z jed­nego pomiaru. Aby stwier­dzić, że przy­rządy pomia­rowe poka­zały prawdę, wynik musi być powta­rzalny i spraw­dzony innymi meto­dami. Dopiero wie­lo­krotne wska­za­nie tego samego wyniku, i to przy bada­niach prze­pro­wa­dzo­nych przez róż­nych bada­czy, daje pod­stawy do przy­pusz­cze­nia, że coś jest na rze­czy. Pew­ność mamy dopiero wtedy, gdy to samo stwier­dzimy bada­jąc innymi meto­dami, lub przy uży­ciu innej apa­ra­tury. To, że jeden raz uzy­skano wynik pozy­tywny nie­wiele zna­czy. Apa­ra­tura może być uszko­dzona, może być zanie­czysz­czona po poprzed­nich pomia­rach, może być źle wyska­lo­wana, albo nie­pra­wi­dłowo użyta. Nauko­wiec zawsze jest scep­ty­kiem, a dureń i nieuk, czym więk­szy, tym bar­dziej jest wszyst­kiego pewien. Doty­czy to także innych nauk. Poważny histo­ryk też nie wyciąga rady­kal­nych wnio­sków z jed­nego doku­mentu, bo wie, że odkąd ludzie nauczyli się pisać, pisali czę­sto także nieprawdę.

Tak więc, bez prze­sady, można wykry­wać ślady mate­riału wybu­cho­wego tą apa­ra­turą, ale nie jed­nej czą­steczki (tym bar­dziej atomu) i nie ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią. Każdy, nawet naj­bar­dziej pre­cy­zyjny, apa­rat ma jakąś war­tość mini­malną, na jaką reaguje i na pewno nie jest nią jeden atom.

W cza­sie występu w tele­wi­zji pan „eks­pert” odniósł się do twier­dzeń pro­ku­ra­tury, że zasto­so­wane w Smo­leń­sku spek­tro­grafy reago­wały także na kieł­basę i torebkę foliową. Poka­zał, że jego apa­rat na kieł­basę i torebkę nie reaguje. I tu znów pała z che­mii dla pana „eks­perta”. Nie ma takich związ­ków che­micz­nych jak „kieł­basa”, lub „torebka foliowa”. To są obiekty zło­żone z bar­dzo róż­nych związ­ków che­micz­nych i nie jed­na­kowe. Każda kieł­basa ma inny skład che­miczny. Podob­nie z torebką, która może być wyko­nana z róż­nych sub­stan­cji. To, panie „eks­per­cie”, że pań­ski apa­rat nie reaguje na kon­kretną kieł­basę lub kon­kretną torebkę, nie zna­czy, że nie zare­aguje na inne. A może zare­ago­wać bo wiele związ­ków orga­nicz­nych ma podobny skład jak tro­tyl (tlen, wodór, azot i węgiel) i może mieć podobne lub nawet iden­tyczne jony, jak tro­tyl. Pan „eks­pert” znowu nie rozu­mie, co to są jony.

A co do tej stu­pro­cen­to­wej wykry­wal­no­ści mate­ria­łów wybu­cho­wych na lot­ni­skach, to prze­czą temu fakty. Richard Reid, znany jako „shoe bom­ber” prze­my­cił bez trudu na pokład samo­lotu bombę ukrytą bucie, choć na lot­ni­sku był badany (i był wyty­po­wany do bada­nia jako podej­rzany z powodu zacho­wa­nia, oraz braku bagażu) dokład­nie tymi samymi apa­ra­tami, które pan „eks­pert” rekla­muje, jako stu pro­cen­towo nie­za­wodne. Byli też badani w podobny spo­sób agenci libij­scy, któ­rzy prze­my­cili sem­tex w obu­do­wie radia i wysa­dzili samo­lot PanAm nad Loc­ker­bie w Szkocji.

Wyja­śnijmy jesz­cze sprawę „mar­ke­rów”, które miały wykryć bada­nia w Smo­leń­sku. Wydaje się, że sami pro­ku­ra­to­rzy nie bardo wie­dzieli, o co chodzi.

Mar­ker to ina­czej znacz­nik, sub­stan­cja słu­żąca do ozna­cza­nia jakie­goś trud­nego do roz­po­zna­nia mate­riału. Kon­wen­cja ONZ i Mię­dzy­na­ro­do­wej Orga­ni­za­cji Lot­nic­twa Cywil­nego ICAO z 1991 roku naka­zała pro­du­cen­tom mate­ria­łów wybu­cho­wych ozna­cza­nie ich wydzie­la­ją­cymi bar­dzo mocny zapach sub­stan­cjami, głów­nie na uży­tek wyszko­lo­nych psów, ale nie tylko. Ślady tych sub­stan­cji można wykryć na powierzch­niach przed­mio­tów, ciele ludz­kim, ubra­niach, które miały kon­takt (nawet dość dawny) z mate­ria­łem wybu­cho­wym, nawet gdy samego mate­riału wybu­cho­wego już tam nie ma. To wła­śnie te mar­kery, a nie sam mate­riał wybu­chowy, mogły być zauwa­żone przez bie­głych w Smo­leń­sku. Te mar­kery to: nitro­gli­kol (EGDN), dime­ty­lo­di­ni­tro­bu­tan (DMNB) i nitro­to­luen (MNT). Zauważmy, że wszyst­kie one mają w nazwie sekwen­cję liter „nitro”. Moż­liwe, że jakiś kiep­sko wyedu­ko­wany infor­ma­tor Ceza­rego Gmyza pomy­lił je z nitro­gli­ce­ryną, choć są to zupeł­nie inne związki che­miczne. Obec­ność tych mar­ke­rów na szcząt­kach samo­lotu woj­sko­wego, któ­rym wie­lo­krot­nie prze­wo­żono żoł­nie­rzy bio­rą­cych wcze­śniej udział w wal­kach, oraz amu­ni­cję, nie jest żadną sen­sa­cją. Było by wręcz dziwne, gdyby ich tam nie było. ALE W ŻADNYM STOPNIU NIE ŚWIADCZY TO O WYBUCHU na pokładzie.

Kło­pot w tym, że mar­kery umiesz­czane są tylko na mate­ria­łach wybu­cho­wych wytwa­rza­nych prze­my­słowo i ter­ro­ry­ści o tym wie­dzą. Dla­tego naj­czę­ściej wytwa­rzają mate­riał wybu­chowy sami, co nie jest bar­dzo trudne, i ten mate­riał użyty do zama­chu mar­ke­rów nie ma. Obec­ność mar­ke­rów świad­czy więc raczej o prze­wo­że­niu samo­lo­tem osób, które miały stycz­ność z fabrycz­nym mate­ria­łem wybu­cho­wym, niż o dzia­ła­niu terrorysty.

„Rewe­la­cje” Wie­sława Biniendy i Kazi­mie­rza Nowa­czyka na Uni­wer­sy­te­cie Ste­fana Wyszyńskiego

Wie­sław Binienda prze­szedł sam sie­bie i posu­nął się do otwar­tego kłam­stwa twier­dząc, że brzoza smo­leń­ska była tak spróch­niała, iż można ją było zła­mać nawet kop­nia­kiem. To po pro­stu zwy­kłe wie­rutne kłam­stwo. Nie tylko ludzie, któ­rzy to drzewo badali, nic takiego nie stwier­dzili, ale nawet na zdję­ciach widać, że drzewo było zdrowe i nor­malne. Żaden z „eks­per­tów” zespołu Macie­re­wi­cza nie był w Smo­leń­sku, nie ma dostępu do ory­gi­nal­nych zapi­sów reje­stra­to­rów lotu, nie badał śla­dów, a wszy­scy oni twier­dzą, że zapisy poda­wane przez komi­sję Mil­lera są fał­szywe. Wypada zapy­tać, skąd ta wie­dza, skoro żad­nych innych zapi­sów, niż te „fał­szywe” pano­wie nie znają? Uży­wa­jąc prze­no­śni, pano­wie wręcz twier­dzą, że znają tek­sty i melo­die nigdy nie nagra­nych pio­se­nek, któ­rych w dodatku nigdy nie słyszeli.

Kazi­mierz Nowa­czyk powie­dział na tej kon­fe­ren­cji, że nawet trasa lotu zare­je­stro­wana przez „czarne skrzynki” jest fał­szywa. Skąd wać­pan to wie, jeśli żad­nego innego zapisu nie ma? To są twier­dze­nia wzięte z sufitu.

Wie­sław Binienda twier­dził, że dowo­dem na wybuch są „wyrwane nity”, które wręcz „wystrze­liły” i „latały po samo­lo­cie jak poci­ski”. Po pierw­sze wyrwane nity są dowo­dem na wybuch tyle samo war­tym co fakt, że trzy dni wcze­śniej pod Kra­ko­wem pasiono kozy. Przy takim wal­nię­ciu w zie­mię, z taką pręd­ko­ścią, wszystko ma prawo być wyrwane, nie tylko nity. Poza tym, nit to nie korek od szam­pana i nie „wystrze­li­wuje”. To jest naiwne wyobra­że­nie o dzia­ła­niu ciśnie­nia wybu­chu, tak samo jak rze­kome „cha­rak­te­ry­styczne wygię­cie blach”. Każdy, kto choćby jak ja, prze­cho­dził w woj­sku szko­le­nie saper­skie, wie, że fala wybu­chu tro­tylu ma gigan­tyczną pręd­kość i tnie metal jak nożem. No i jesz­cze te nity „lata­jące po samo­lo­cie”. Panie Binienda, chyba się panu pomy­liły kie­runki. Skoro w samo­lo­cie był wybuch, to „wyrwane nity” powinny pole­cieć na zewnątrz, a nie do środka.

I na koniec jesz­cze rewe­la­cje Kazi­mie­rza Nowa­czyka. Sły­sza­łem jego wypo­wiedź dla radia RMF-FM. Twier­dził on, że reje­stra­tor TAWS „odno­to­wał lądo­wa­nie”, co świad­czy o tym, iż samo­lot nie był w pozy­cji grzbietowej.

Można się zała­mać, ręce opa­dają z roz­pa­czy z sze­le­stem, że czło­wiek tytu­łu­jący się fizy­kiem ple­cie takie bzdury. Reje­stra­tor TAWS odno­to­wuje (według Nowa­czyka) nacisk pod­wo­zia na sen­sor umiesz­czony mię­dzy samo­lo­tem a pod­wo­ziem. Ten sen­sor to zwy­kły pstryczek-elektryczek, który pod naci­skiem zamyka obwód prądu. Rze­czy­wi­ście pod­czas lądo­wa­nia pod­wo­zie naj­pierw wisi pod samo­lo­tem, a gdy dotknie ziemi naci­ska na sen­sor. Pan „fizyk” jakoś nie zauwa­żył, że gdy samo­lot znaj­dzie się w pozy­cji grzbie­to­wej, to pod­wo­zie też naci­ska na sen­sor i zamyka obwód prądu. Pod­wo­zie w tej pozy­cji naci­ska na sen­sor swoim cię­ża­rem, bo urzą­dze­nie nie prze­wi­duje tego, że pod­wo­zie nie będzie pod samo­lo­tem wisieć, tylko znaj­dzie się nad nim i będzie na niego swoim cię­ża­rem opa­dać. Rze­komy dowód pana Nowa­czyka świad­czy o czymś wręcz odwrot­nym, niż on twier­dzi. Potwier­dza grzbie­towe poło­że­nie samo­lotu. Zresztą potwier­dza to cała masa innych fak­tów, a to, że wrak leżał do góry kołami, chyba wszy­scy widzie­li­śmy nawet w telewizji.

Co gor­sza, Kazi­mierz Nowa­czyk wyciąga z tego wnio­sek, że nagra­nie TAWS zostało „celowo zama­zane” i on wie, że było na nim co innego. Skoro zostało „zma­zane” to skąd pan wie, co na nim było?

Fakty świad­czące o tym, że nie było wybu­chu w Tu-154

Zacznijmy od tego, na co, moim zda­niem, pro­ku­ra­tura nie zwró­ciła uwagi. Na nagra­niu z kabiny pilo­tów sły­chać roz­mowy aż do końca, łącz­nie z krzy­kiem prze­ra­że­nia tuż przed ude­rze­niem w zie­mię. Nie cho­dzi tylko o to, co już napi­sa­łem, że mar­twy nie krzy­czy. Nagra­nia z kok­pitu samo­lotu, w któ­rym nastą­pił wybuch bomby (a według Nowa­czyka miał on nastą­pić w kok­pi­cie) wyglą­dają ina­czej. Kil­ka­na­ście lat temu został znisz­czony za pomocą bomby Boeing 747 Air India „Kani­shka”. Czarne skrzynki wydo­byto z dna Atlan­tyku. Nagra­nie z kabiny pilo­tów wyglą­dało tak: spo­kojna roz­mowa pilo­tów i nagle, w pół słowa, cał­ko­wita cisza. Nagra­nie mar­twe, nawet bez szme­rów. Dlaczego?

Przy­po­mnijmy wła­ści­wo­ści trotylu:

  • Ciśnie­nie eks­plo­zji: 22,3 GPa, czyli około 22.500 atmos­fer tech­nicz­nych (dwa­dzie­ścia dwa tysiące pięć­set At)
  • Tem­pe­ra­tura wytwo­rzona na sku­tek eks­plo­zji: 3300 stopni Celsjusza
  • Pręd­kość deto­na­cji 6,9 km/s. (24 tysiące kilo­me­trów na godzinę)

Żaden mikro­fon nie wytrzyma fali ciśnie­nia rzędu 20 tysięcy atmos­fer, roz­cho­dzą­cej się z pręd­ko­ścią 7 kilo­me­trów na sekundę, o tem­pe­ra­tu­rze 3300 stopni. Mikro­fon jest urzą­dze­niem bar­dzo deli­kat­nym i przy eks­plo­zji zostaje znisz­czony w ułamku sekundy. Dla­tego nagra­nie w czar­nej skrzynce reje­struje tylko ciszę. Nawet nie reje­struje huku eks­plo­zji, bo nie zdąży. Oczy­wi­ście ciśnie­nie i tem­pe­ra­tura wybu­chu w miarę odle­gło­ści znacz­nie maleją, ale nie w odle­gło­ści 2–3 metrów! Nawet jeśli te war­to­ści w takiej odle­gło­ści są mniej­sze, to nadal są gigan­tyczne. Tym­cza­sem na nagra­niu sły­chać jesz­cze (po rze­ko­mym wybu­chu, który według zespołu Macie­re­wi­cza miał nastą­pić 38 metrów nad brzozą, nad, nie za) wyraź­nie wypo­wia­dane słowa, trza­ski i krzyk. Nawet gdyby jakimś cudem mikro­fon prze­trwał (co jest zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne), to trudno sobie wyobra­zić, by czło­wiek pod­dany ciśnie­niu 20 tysięcy atmos­fer i tem­pe­ra­tu­rze więk­szej niż w piecu hut­ni­czym mógł cokol­wiek powie­dzieć, nawet krzyknąć.

Tak potężne ciśnie­nie wybu­chu roz­rywa na drobne odłamki wszyst­kie przed­mioty znaj­du­jące się w jego bez­po­śred­nim sąsiedz­twie. Te odłamki lecą z pręd­ko­ścią znacz­nie więk­szą (ok. 20 razy), niż kule kara­bi­nowe i dziu­ra­wią wszyst­kie prze­szkody na swej dro­dze. Gdyby w samo­lo­cie nastą­pił wybuch tro­tylu, to jego poszy­cie i skrzy­dła powinny być podziu­ra­wione jak sito. Tym­cza­sem żaden frag­ment poszy­cia samo­lotu nie został podziu­ra­wiony odłam­kami. Zacho­wały się nawet całe szyby, które pod wpły­wem wybu­chu powinny roz­le­cieć się w drobny mak. Te szyby tłu­kli dopiero Rosja­nie na ziemi.

Na żad­nych frag­men­tach wraku nie widać też śla­dów dzia­ła­nia nie­zwy­kle wyso­kiej tem­pe­ra­tury (przy­po­mi­nam: 3300 stopni).

Wybuch powi­nien roz­rzu­cić szczątki samo­lotu kon­cen­trycz­nie we wszyst­kie strony. Jeżeli wybuch nastą­piłby nad brzozą (jak twier­dzi Binienda), to szczątki samo­lotu powinny leżeć we wszyst­kich kie­run­kach od tego punktu nie­mal koli­ście. Powinny być zarówno przed brzozą, jak i za nią i w kie­run­kach pro­sto­pa­dłych. Pręd­kość począt­kowa odłam­ków nadana wybu­chem byłaby wie­lo­krot­nie więk­sza, we wszyst­kich kie­run­kach, od pręd­ko­ści samo­lotu (260 km/h), jest więc nie­moż­liwe, by wszyst­kie szczątki samo­lotu znaj­do­wały się daleko w przód od brzozy (w warian­cie wybu­chu). Gdyby wybuch nastą­pił 38 metrów nad brzozą (jak głosi Bininda), to szczątki samo­lotu powinny leżeć nie tylko do ok. 200 metrów za brzozą (w kie­runku jego lotu), ale i ok. 200 metrów przed nią, a nie­które z nich znacz­nie dalej, nawet kilo­metr dalej. Tym­cza­sem wszyst­kie szczątki samo­lotu znaj­dują się daleko za brzozą (kil­ka­set metrów) i to nieco w bok od kie­runku lotu. Jest zupeł­nie nie­moż­liwe, by odłamki samo­lotu roze­rwa­nego wybu­chem pole­ciały wszyst­kie w jedną stronę i po dro­dze jesz­cze skrę­ciły w lewo. I to wszyst­kie skrę­ciły iden­tycz­nie. Byłby to pierw­szy w histo­rii przy­pa­dek przed­miotu roze­rwa­nego wybu­chem, któ­rego kawałki, zamiast roz­le­cieć się we wszyst­kie strony, lecą nadal zgod­nie razem i w dodatku, jak na komendę zakrę­cają. Chyba jesz­cze nikt nie wie­dział odłamka, który zakręca.

Popa­trzmy na zdję­cia satelitarne:

Jak widzimy, szczątki samo­lotu nie są roz­rzu­cone koli­ście, jak by było w wyniku wybu­chu, lecz są roz­cią­gnięte w dłu­giej linii zgod­nej z kie­run­kiem ruchu samo­lotu w momen­cie zde­rze­nia z zie­mią. Jesz­cze lepiej widać to na kolej­nym zdjęciu:

Linia poma­rań­czowa ozna­cza prze­dłu­żony kie­ru­nek lotu samo­lotu przed zde­rze­niem z drze­wem. Linia żółta, tor lotu od zde­rze­nia z drze­wem do upadku na zie­mię. Czer­wone punkty to szczątki samo­lotu. Jest zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne, by roze­rwane wybu­chem kawałki samo­lotu pole­ciały wszyst­kie daleko do przodu, bli­sko 500 m, a żaden nie pole­ciał w bok i do tyłu. W dodatku jest zupeł­nie nie­praw­do­po­dobne, by wszyst­kie odłamki pole­ciały nie w dotych­cza­so­wym kie­runku lotu samo­lotu, tylko wszyst­kie zgod­nie zakrę­ciły o bli­sko 20 stopni. Zdję­cia wyko­nał ame­ry­kań­ski sate­lita, więc Putin ich nie sfałszował.

Ale z tych zdjęć widać jesz­cze jedno. Samo­lot ude­rzył w zie­mię z pręd­ko­ścią 260 km/h i jego szczątki zostały roz­cią­gnięte w przód na dłu­go­ści 165 m i w bok na sze­ro­kość 52 m, czyli po 26 m na boki od osi lotu. Jeśli pręd­kość 260 km/h dała dłu­gość 165 m, a pręd­kość poprzeczna roz­padu samo­lotu po 26 m, to łatwo ją obli­czyć przez porów­na­nie. 260:165= V:26 => V= 41 km/h. Gdyby roz­rzut poprzeczny nastę­po­wał wsku­tek wybu­chu, pręd­kość odłam­ków wyno­si­łaby 41 km/h, co jest non­sen­sem. Wybacz­cie pań­stwo, ale pies szyb­ciej bie­gnie niż fala wybu­chu według Bie­niendy, Szu­la­biń­skiego i Nowa­czyka. Nawet fajer­werki sprze­da­wane dzie­ciom mają więk­szą siłę eks­plo­zji, niż rze­komy wybuch w teo­rii tych panów.

Wnio­sek jest pro­sty: żad­nego wybu­chu nie było. Samo­lot po urwa­niu koń­cówki skrzy­dła zaczął zakrę­cać obra­ca­jąc się na grzbiet W CAŁOŚCI i roz­rzut szcząt­ków jest wyłącz­nie skut­kiem ude­rze­nia w zie­mię. Wbrew twier­dze­niom w/w panów roz­rzut szcząt­ków samo­lotu w żad­nym stop­niu nie jest cha­rak­te­ry­styczny dla wybu­chu. Wręcz prze­ciw­nie: wszystko tej tezie przeczy.

Mają rację eks­perci komi­sji Mil­lera i pro­ku­ra­tury, że wybu­chowi prze­czą też dal­sze fakty, jak brak popę­ka­nych bęben­ków w uszach ofiar, oraz brak zapisu skoku ciśnie­nia w reje­stra­to­rach. Ale jest jesz­cze coś – pano­wie Binienda, Szu­la­dziń­ski i Nowa­czyk twier­dzą, że w sku­tek wybu­chu zostały wyrwane nity. To jakim cudem oca­lały szyby w oknach samo­lotu? Prze­cież są znacz­nie słab­sze od nitów. Nie trzeba być nawet znawcą wybu­chów, by wie­dzieć, że wszę­dzie, gdzie coś wybu­cha, szyby wyla­tują w pierw­szej kolej­no­ści. Oczy­wi­ście szyby w samo­lo­cie są moc­niej­sze, niż w zwy­kłych oknach, ale bez prze­sady. Pan­cerne nie są.

Wia­ry­god­ność teo­rii zespołu Macie­re­wi­cza pod­waża także ich nie­zwy­kła zmien­ność. Naj­pierw była „sztuczna mgła”, póź­niej „bomba próż­niowa”, „magnes”, który przy­cią­gnął „samo­lot z żelaza”, „roz­py­lony hel”, „roz­cią­gnięty gra­fon”… Sły­sze­li­śmy też, że Tu-154M to „samo­lot z żelaza, prze­ro­biony bom­bo­wiec i powi­nien wytrzy­mać upa­dek z 80 metrów”. Kom­pletna nie­prawda, samo­lot nie jest „z żelaza” (jest głów­nie z lek­kich sto­pów alu­mi­nium i tytanu, kom­po­zy­tów i tylko nie­które ele­menty są ze stali), nigdy nie był bom­bow­cem (bom­bowce mają zupeł­nie inna budowę) i nawet naj­moc­niej­szy bom­bo­wiec nie wytrzyma upadku z 80 metrów.

Pominę już dys­ku­sję kolej­nymi bzdu­rami (samo­loty prze­la­tu­jące „w cało­ści” przez budynki WTC, brzoza o śred­nicy pół metra jako „miękki patyk” itp.). Ci ludzie będą wymy­ślać kolejne bred­nie w nieskończoność.

Jedyną nie­skoń­czoną war­to­ścią w przy­ro­dzie jest głupota.

Krzysztof Łoziński

 

Komentarze

Pozostaw komentarz:





  • Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska

    legitymacja Członkowie naszego stowarzyszenia mogą uzyskać legitymacje dziennikarskie (International Press Card) Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy FIJ (IFJ), z siedzibą w Brukseli.
  • POLECAMY

    Dziennikarz Olsztyński 4/2023  
    BEZPIEKA WIECZNIE ŻYWA Trafiamy na książkę Jacka Snopkiewicza „Bezpieka zbrodnia i kara?”, wydaną wprawdzie przed trzema laty, ale świeżością tematu zawsze aktualna. „Bezpieka” jest panoramą powstania i upadku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, urzędu uformowanego na wzór radziecki w czasach stalinizmu.

    Więcej...


    Wojciech Chądzyński: Wrocław, jakiego nie znacie Teksty drukowane tutaj ukazywały się najpierw w latach 80. ub. wieku we wrocławskim „Słowie Polskim”, nim zostały opublikowane po raz pierwszy w formie książkowej w 2005 roku.

    Więcej ...


    Magnat prasowy, który umarł w nędzy 17 grudnia 1910 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer Ilustrowanego Kuryera Codziennego – najważniejszego dziennika w historii polskiej prasy. Jego twórca – pochodzący z Mielca – Marian Dąbrowski w okresie międzywojennym stał się najpotężniejszym przedsiębiorcą branży medialnej w Europie środkowej.

    Więcej ...


    Olsztyńscy dziennikarze jako pisarze Niezwykle płodni literacko okazują się członkowie Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia. W mijającym roku ukazało się sześć nowych książek autorów z tego grona. Czym mogą się pochwalić?

    Więcej ...



    Wyścig do metali rzadkich Niedawno zainstalowany w Warszawie francuski wydawca Eric Meyer (wydawnictwo o dźwięcznej nazwie Kogut) wydał na przywitanie dwie ciekawe pozycje, z których pierwszą chcemy przedstawić dzisiaj. To Wojna o metale rzadkie francuskiego publicysty Guillaume Pitrona, jak głosi podtytuł Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej.

    Więcej...

     

  • RADA ETYKI MEDIÓW

  • ***

    witryna4
    To miejsce przeznaczamy na wspomnienia dziennikarzy. W ten sposób staramy się ocalić od zapomnienia to, co minęło...

    Przejdź do Witryny Dziennikarskich Wspomnień

    ***

  • PARTNERZY

    infor_logo


  • ***

  • FACEBOOK

  • ARCHIWUM

  • Fundusze UE

    Komitety Monitorujące Reprezentacja Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej jest pełnoprawny, członkiem Komitetów Monitorujących programy krajowe i programy regionalne. Aby wypełnić wszystkie wymogi postawione przed Stowarzyszeniem Dziennikarzy podajemy skład poszczególnych Komitetów Monitorujących.

    Więcej...