Żurnalista w PRL, czyli jak zostałem sabotażystą i dywersantem
Dziennikarze RP | 5 maj 2022 21:39 | Brak komentarzy
W domowym archiwum przechowuję wyjątkowy relikt PRL-owskiej przeszłości, książkę „W kolorze miedzi”. Nie jest to dzieło literackie, a raczej typowy produkt początków dekady Gierka. Licząca ponad sto stron książeczka w eleganckiej płóciennej oprawie (niezwykła rzadkość w tamtych czasach), wydrukowana na półkredowym papierze, wydana nakładem Zakładów Górniczych „Lubin”, jest wydawnictwem okazjonalnym.
Warto zaznaczyć, że oprawę graficzną opracowało Wydawnictwo Artystyczno – Graficzne RSW „Prasa-Książka-Ruch” we Wrocławiu, a druk wykonały Prasowe Zakłady Graficzne RSW „Prasa-Książa-Ruch” też we Wrocławiu. Książka powstała w roku 1974 dla upamiętnienia ważnego wydarzenia w historii budowy Zagłębia Miedziowego: przyśpieszenia o osiem miesięcy osiągnięcia przez Zakłady Górnicze „Lubin” pełnej zdolności produkcyjnej.
Jak to było naprawdę z tym przyśpieszeniem, to zupełnie inna historia. W każdym razie działo się to w czasach gwałtownego rozwoju przemysłu miedziowego na Dolnym Śląsku, którego oczkiem w głowie lokalnej społeczności no i władz, ze szczególnym uwzględnieniem tych politycznych, była budowa pierwszej kopalni miedzi, czyli Zakładów Górniczych „Lubin”.
20 lipca 1971 roku zakład gościł delegację partyjno-rządową z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem i premierem Piotrem Jaroszewiczem na czele. W dniu tym załoga ZG „Lubin” podjęła nowe zobowiązanie produkcyjne: do końca 1971 roku wyprodukuje dodatkowo 470 ton czystego metalu w koncentracie (zdjęcie i podpis z książki „ W kolorze miedzi”).
Prace przy budowie szybów wydobywczych cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Budowę co i rusz wizytowali różni ważni oficjele z nierozłącznym tandemem od „gospodarskich” wizyt w składzie: towarzysz I sekretarz KC PZPR Edward Gierek zwany „sztygarem” i towarzysz premier Piotr Jaroszewicz zwany „towarzyszem Piotrem”.
Media ogólnopolskie, a szczególnie regionalne, śledziły budowę z nieustanną uwagą. Nie było wydania „Gazety Robotniczej” czy „Słowa Polskiego” bez choćby małej wzmianki o dzielnych budowniczych Zagłębia Miedziowego. Wizyty ekip telewizyjnych i reporterów radiowych były chlebem powszednim. Do legendy przeszedł dziennikarz „Gazety Robotniczej” Jan Szatsznajder, który niemal codziennie przebywał na terenie Zagłębia i słał korespondencje do macierzystej redakcji. Aż zaczęto go nazywać kronikarzem Zagłębia Miedziowego. Tysiące zdjęć z „frontu walki o miedź” pstryknęli znani dolnośląscy fotoreporterzy Tadeusz Szwed i Stanisław Wolniewicz.
Ale wróćmy do początku. Doskonale pamiętam tamten czas i wydarzenia. A znam je od środka. Tak się złożyło, że na przełomie lat 60. i 70. należałem do grona bezpośrednich budowniczych Zagłębia. Pracowałem na dole w rejonie pierwszego szybu „Bolesław” kopalni Lubin, a później w samych Zakładach Górniczych „Lubin”. Poznałem specyfikę pracy i na dole, i na powierzchni. W późniejszych latach mojej kariery okazało się to bezcennym kapitałem wiedzy i kompetencji.
Akurat w roku 1970, kiedy pracowałem jako zastępca kierownika oddziału elektrycznego, mój przyjaciel z podwórka, Zbyszek Janiszewski, był szefem rozgłośni zakładowej w ZG „Lubin”. Ze Zbyszkiem spotykaliśmy się często, bo łączyły nas wspólne zainteresowania i pasje. Jakoż z początkiem nowego roku Zbyszek zakomunikował mi, że w kopalni ma być utworzony dział informacji i propagandy. Wspólnie z Zakładowym Domem Kultury ZG „Lubin” mają tworzyć jednostkę, która zajmie się między innymi polityką informacyjną zakładu; dziś powiedzielibyśmy PR-em. Jest plan, że Zbyszek przejdzie do tego działu jako majster od polityki informacyjnej i współpracy z mediami. W rozgłośni powstanie wakat, który niezwłocznie trzeba kimś obsadzić. Krótko mówiąc, jest propozycja, żebym to ja objął to stanowisko. I tak oto, po krótkim namyśle, postawiłem pierwszy krok na prawie dwudziestoletniej drodze żurnalistycznej kariery.
Książka „W kolorze miedzi”, jako typowy produkt tamtej epoki, opowiadała o wybitnych czynach produkcyjnych dzielnej załogi, a zwłaszcza o sukcesach w postaci kolejnych rekordów wydobycia, ustanawianych szczególnie w dniach VI Zjazdu PZPR – co podkreślił w słowie wstępnym do książki Ludwik Drożdż, I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu.
W takim samym tonie przemówił na kolejnej stronie do Towarzyszy Górników, Techników i Inżynierów Miedzi (tak w oryginale) towarzysz Józef Nowak, I sekretarz Komitetu Powiatowego PZPR w Lubinie.
Książka, mimo tych partyjno-tromtadrackich wstępów i typowej nowomowy, nie jest prymitywną propagandową agitką. Pokazuje prawdziwych budowniczych kopalni „Lubin” i wyniki ich pracy, pomysłowości, kompetencji, wiedzy inżynierskiej, śmiałej myśli technicznej i poświęcenia, niezbędnego w tym trudnym i niezwykle odpowiedzialnym fachu. A specyfika złóż wymagała od nich opracowania nowatorskich w skali światowego górnictwa technik i technologii. W licznym gronie budowniczych „Lubina” znajdujemy sylwetkę Jana Sadeckiego, młodego, wybitnie uzdolnionego inżyniera górnika. On, po przełomie 1989 roku, wygra konkurs na dyrektora generalnego KGHM i zapoczątkuje proces przekształcania kombinatu w nowocześnie zorganizowany i efektywnie zarządzany koncern surowcowy, który do dziś jest perłą w krajowym pejzażu gospodarczym. Z Janem zetknęliśmy się po raz pierwszy na gruncie zawodowym w drugiej połowie lat 60. A gdy został „generałem”, powierzył mi funkcję organizatora i szefa Wydziału Polityki Informacyjnej KGHM i pierwszego w historii profesjonalnego rzecznika prasowego koncernu.
Ale wróćmy do książki. Ten relikt przeszłości zawiera kuriozalne – z dzisiejszej perspektywy – punkty ciężkości. W rozdziale „Kronikarz zanotował”, pod pozycją Dyrektorzy zakładu, wymienia się nazwiska czterech szefów kopalni i dwóch naczelnych inżynierów. Za to pozycja pt. Kierownictwo polityczne zakładu zawiera litanię nazwisk: dwunastu sekretarzy Komitetu Zakładowego PZPR, pięciu przewodniczących i wiceprzewodniczących Zakładowej Organizacji Związku Młodzieży Socjalistycznej oraz szesnastu funkcyjnych działaczy Rady Zakładowej i Rady Robotniczej.
Oceniając ciężar statystyczny tej wyliczanki, łatwo wykoncypować, kto był wówczas w kopalni władzą najważniejszą. Jasne, że partia i jej akolici. A zatem, szanowny czytelniku, sukcesy załogi, które wymienia się w kalendarium, były możliwe dzięki kierownictwu politycznemu, które wiadomo: wytycza i inspiruje i do czynów, i do jeszcze lepszej, wydajniejszej pracy! Dowód? Proszę bardzo. Oto w rozdziale „Kronikarz zanotował” znajdujemy notkę, że załoga ZG „Lubin” w obecności wicepremiera Franciszka Kaima, ministra Włodzimierza Lejczaka i sekretarza KW PZPR Ludwika Drożdża, podjęła cenne zobowiązania produkcyjne (tu się je wymienia). No i co? Oczywiście załoga nie tylko słowa dotrzymała, ale zobowiązania przekroczyła, o czym kronikarz informuje ciut dalej.
W znakomitej książce „Serce Europy” wybitny znawca dziejów Polski, Norman Davies, pisząc o czasach PRL, podkreśla wszechwładzę PZPR. Partia oplotła kraj siecią swoich komitetów, od KC w Warszawie aż po oddziałową komórkę partyjną w spółdzielni mleczarskiej w przysłowiowym Pierdziszewie. Partyjni kacykowie stali na straży ideałów socjalizmu i linii partii, która – jak nauczał towarzysz Lenin – zawsze miała rację i nigdy się nie myliła. Davies, rzecz jasna, kreśląc syntetyczny obraz funkcjonowania partyjnego państwa, jakim niewątpliwie była PRL, miał słuszność.
Współczesny czytelnik jego dzieła, zwłaszcza niepamiętający tamtych czasów, mógłby wywnioskować, że w życiu społecznym i gospodarczym nic nie działo się bez przemożnego wpływu oraz udziału partii i jej funkcjonariuszy. Jednak, jako „dziecko” PRL, mam na ten temat własną ocenę i cokolwiek odmienne zdanie.
Zanim się wykoleiłem i zostałem dziennikarzem, to zgodnie z duchem książki w „Kolorze miedzi” wykuwałem przyszłość socjalistycznego przemysłu, dokładając swoją cegiełkę do budowy Zagłębia Miedziowego. Jednak, czy to się partii podobało, czy nie, jej istnienie w moim zakładzie pracy (poza nim był to już czysty kosmos) sprowadzało się do tego, że bywając w budynku biurowca, mijałem drzwi z tabliczką „Komitet Zakładowy PZPR”. I tyle. Rezydujące tu kierownictwo polityczne nigdy mnie do niczego nie inspirowało i nie mobilizowało, zwłaszcza do jeszcze bardziej wytężonej pracy, zgodnie z hasłem: „Górniczy trud Partii i Ojczyźnie”. Jako wiceszef oddziału mobilizowałem się sam, bo miałem swoje obowiązki służbowe i szefa, który mnie z nich rozliczał. Miałem także zwykłą ludzką ambicję, swoje plany i marzenia związane z zawodową karierą. Ja i moi koledzy myśleliśmy podobnie. Mieliśmy gdzieś wszystkie te komitety i rady. Uważaliśmy je za siedliska karierowiczów, nierobów i zwyczajnych darmozjadów. Słowem, całe to kierownictwo polityczne mieliśmy w dupie. A tak zwane zobowiązania produkcyjne, podejmowane ku czci i z inspiracji kierownictwa politycznego, były zawsze przedmiotem kpin, bo wszyscy wiedzieli, co się za tym kryje i że to propagandowa lipa.
Dopiero kiedy zostałem zakładowym radiowcem, po raz pierwszy i bezpośrednio zetknąłem się z tzw. kierownictwem politycznym. Tak zacząłem poznawać kulisy jego działalności. Im częstsze miewałem kontakty, tym wyraźniej rysował mi się obraz podziału na dwie Polski: tę komitetową i tę zwykłych ludzi. A był to początek mojej politycznej edukacji, na końcu której, już w „dorosłej” praktyce dziennikarskiej, przekonywałem się, że wszechwładza partii wcale nie jest tak wszechogarniająca, jak by się wydawało, a jak dziś twierdzą stanowczo i z przekonaniem głosiciele ewangelii antykomunizmu. W praktyce, którą poznałem, tak dzisiaj lansowany obraz PRL-owskiego systemu partyjnego zamordyzmu nie był ani taki krwawy, ani taki bezwzględny. Ja widziałem raczej papierowego tygrysa, który się nadymał i srożył, ale rzadko kiedy realnie kąsał.
A już na końcu mojej przygody z dziennikarstwem, która umożliwiała bywanie na tzw. salonach, skonstatowałem, że nigdy i nigdzie nie spotkałem ani jednego działacza partyjnego, o którym mógłbym powiedzieć, że był przykładem głębokiej wiary w ideały socjalizmu, których byłby gotów bronić do ostatniej kropli krwi, tak jak pierwsi bolszewicy. Odbierałem tych ludzi jako koniunkturalistów, którzy wkręcili się do systemu władzy, aby nie robiąc nic pożytecznego i za nic nie ponosząc odpowiedzialności, żyć na stopie ponadprzeciętnej. To nie był przypadek, że generał Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny – pod hasłem obrony władzy ludowej i zdobyczy socjalizmu – oparł się na wojsku, bezpiece i milicji, które stały rozkazem, a nie na sieci komitetów i komórek partyjnych obecnych w każdym Pierdziszewie, które miały stać ideami socjalizmu.
Nie wiem, jak było w innych częściach naszego dumnego kraju, ale doskonale znam realia w „bohaterskim województwie legnickim”. Mimo że na tle wielu innych gierkowskich województw był to region dobrze rozwinięty, to nie był on wolny od poważnych społecznych problemów, które władza polityczna starała się rozwiązywać. Jednym z nich był deficyt mieszkaniowy.
Trzeba pamiętać, że w socjalistycznej gospodarce o budowie mieszkań, jak w każdej innej dziedzinie, nie decydował rynek, regulowany przez popyt i podaż, a centralne planowanie. Władza zliczała więc zapotrzebowanie na własne M i na tej podstawie opracowywała strategię dla budownictwa. Konkretne plany powstawały w gabinetach władzy politycznej – wiadomo, siła kierownicza! – po czym konkretny już plan był uchwalany przez Plenum KW PZPR i w formie oficjalnego dokumentu przekazywany do realizacji przedsiębiorstwom budowlanym.
Władza wiedziała ile na swoim terenie ma takich przedsiębiorstw. I każde z nich obarczała obowiązkiem wybudowania konkretnej liczby mieszkań. Obowiązywała metoda „rozdzielnika”. Wydział ekonomiczny KW PZPR zwoływał naradę dyrektorów przedsiębiorstw budowlanych i na podstawie „rozdzielnika” przydzielał zadania. Na narady zapraszano także przedstawicieli mediów, aby pokazały troskę władzy w rozwiązywaniu problemu mieszkaniowego. Byłem ich bywalcem, wiem i pamiętam jak było.
W latach 80. na łamach „Konkretów” często pisywałem o budownictwie mieszkaniowym. Poznałem od podszewki mechanizmy rządzące tym sektorem wojewódzkiej gospodarki i wszystkie bolączki przedsiębiorstw budowlanych. Znałem wszystkich dyrektorów borykających się na co dzień z rozwiązywaniem kwadratury koła. Próby pogodzenia niedoborów kadry z chronicznym brakiem materiałów budowlanych i wszelkiej armatury, z kłopotami z logistyką i marną jakością elementów konstrukcyjnych z fabryk domów no i oczywiście z „rozdzielnikiem”, to była ich codzienna gehenna i nierozwiązywalna łamigłówka.
Narady robocze były swoistym teatrem groteski, w której główni aktorzy, czyli władza polityczna po jednej stronie i realizatorzy „rozdzielnika”, czyli dyrektorzy przedsiębiorstw budowlanych po drugiej, przerzucali się dobrze znanymi argumentami. Ci pierwsi apelowali: towarzysze dyrektorzy, wicie, rozumicie, sytuacja wymaga, abyście stanęli na wysokości zadania i dołożyli starań w mobilizowaniu załóg, zaangażujcie zakładowe organizacje partyjne, niech wam pomogą, dołóżcie starań, aby plany wykonać, a może i przekroczyć. Ci drudzy argumentowali, że owszem, chętnie „dołożą tych starań”, ale przecież wiadomo, że brakuje i ludzi do roboty, i materiałów budowlanych, i multum innych rzeczy. Jeśli władza te problemy rozwiąże, to dadzą radę.
Była to typowa gra w pomidor, bo obie strony wiedziały, że nic się w planach i „rozdzielnikach” nie spina, że są one nierealne i niewykonalne. Ale na koniec władza zapewniała, że postara się problemy towarzyszy dyrektorów rozwiązać, po czym uczestnicy narady rozstawali się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku – do następnego razu. A z KW wychodził komunikat, że władza polityczna kolejny raz pochyliła się z troską nad problemem budownictwa mieszkaniowego i podjęła stosowne decyzje dla poprawy sytuacji na rynku mieszkaniowym. Koniec. Było po linii, na bazie i optymistycznie.
Dla uwiarygodnienia i podniesienia rangi takich komunikatów podawano konkretną liczbę mieszkań, jakie mają zostać wybudowane w określonym terminie. Ale liczba to konkret. A deklaracje rozjeżdżały się z realiami, jak nomen omen dzisiejszy pisowski program „Mieszkanie Plus”. Nieuchronnym momentem, kiedy trzeba było skonfrontować prawdę partyjnych komunikatów z brutalną prawdą na budowach, była końcówka roku. Niestety, autorytet władzy narażany był na szwank, bo prasa bezczelnie informowała o różnicy między chciejstwem a rzeczywistością: mieszkań zawsze „do planu” brakowało. Ale i bez tego każdy mieszkaniec regionu widział na własne oczy szare betonowe mury z pustymi oczodołami okien. Fatalnie!
Dobra władza wpadła więc na pomysł, aby w każdym, nawet niewykończonym bloku mieszkalnym, wstawiać okna. Co miało sprawiać wrażenie, że jest on już prawie gotowy. W ostatnich dniach grudnia sekretarz ekonomiczny KW PZPR (który był politycznie odpowiedzialny za sektor budownictwa) objeżdżał osobiście wszystkie budowy i liczył okna „do planu”. Obśmialiśmy tę praktykę w „Konkretach”, zrobiła się wrzawa i na tym praktyki liczenia okien definitywnie zarzucono.
Abstrahując od groteskowych metod, sama troska władzy o zapewnienie własnego M każdej rodzinie zasługiwała na uznanie. W sumie w województwie legnickim – na tle innych regionów – budowało się dużo, ale przecież o wiele za mało w stosunku do potrzeb.
W Legnickiem każdego roku oddawano do użytku około trzech tysięcy mieszkań. Mówiąc szczerze, w dzisiejszych czasach wynik raczej nieosiągalny. Budynki z wielkiej płyty nie były wzorem architektonicznej urody, a lokale w większości nie grzeszyły wyszukaną jakością. W nieskończoność pisałem o przeciekających dachach, krzywych ściankach działowych, nieustawnych kuchniach, nieszczelnych oknach i dziesiątkach innych przejawów bylejakości i brakoróbstwa. Pokazywałem też ich przyczyny. A te miały charakter systemowy.
Przedsiębiorstwa budowlane cierpiały na deficyt maszyn i odpowiednich narzędzi, chronicznie brakowało materiałów, a dostawy były nieregularne, co powodowało opóźnienia, które później nadganiano, kosztem jakości, rzecz jasna. Deficyt fachowej kadry i kadry w ogóle był stałym problemem na wszystkich budowach. Aby go rozwiązać, władza wpadła na tyle oryginalny, co kuriozalny pomysł, aby do firm budowlanych skierować… górników! Mieli oni, nie tracąc na zarobkach, wzmocnić kadrowo firmy budowlane, a w formie bonusu otrzymać przydział na własne M, poza kolejnością.
Pomysł, że górnicy będą budować mieszkania, nie przyniósł, bo nie mógł przynieść, spodziewanych rezultatów. Winien był system. W gospodarce socjalistycznej, której immanentną cechą były powszechnie niedobory, kołdra wszędzie i zawsze była po prostu za krótka. Czego władza polityczna nie chciała przyjąć do wiadomości, bo to godziłoby w ustrojowe pryncypia. Szukano więc innych metod i sposobów.
Najprostszym i najczęściej stosowanym było wymyślanie kolejnych ambitnych programów. Rodziły się one najczęściej w „instancji wojewódzkiej” i z reguły z osobistej inicjatywy towarzysza „pierwszego”. I tak jakoś w drugiej połowie lat 80. legnicki KW PZPR ogłosił program mieszkaniowy „Pięć plus Jeden”. W rozwinięciu chodziło w nim o to, że władza zapragnęła, aby w województwie, w każdym roku kalendarzowym, oddawano do użytku pięć tysięcy mieszkań w budownictwie wielorodzinnym i tysiąc domków jednorodzinnych. W propagandzie partyjnej cud-malina. Z praktyką było już gorzej. W roku rekordowym z programu „5+1” oddano 3800 mieszkań z niewielkim hakiem. Haka było chyba mniej niż sto. Ogólny wynik na granicy wydolności systemu.
Władza miała jednak ambicje dalece wykraczające poza skrzeczące realia w budownictwie. Miałem się wkrótce o nich dowiedzieć bezpośrednio od sekretarza ekonomicznego KW Krzysztofa Jeża. Z Krzysztofem znaliśmy się jeszcze z lat 70., kiedy był on dyrektorem PKS w Lubinie, a ja pisywałem w „Polskiej Miedzi”. Postrzegałem go jako utalentowanego menadżera i zachodziłem w głowę, za jaką przyczyną poszedł był w „komitety”. Po przełomie 89 roku Krzysztof założył własną spółkę budowlaną, która dobrze sobie radziła w warunkach wolnego rynku. Ale do rzeczy. Krzysztof poinformował mnie, że oto wymyślono sposób na skuteczną realizację programu „5+1”. A ma on polegać na tym, aby, przez zadanie partyjne zobowiązać dyrekcję generalną KGHM do utworzenia w strukturze kombinatu przedsiębiorstwa budownictwa mieszkaniowego. W ten sposób – argumentował sekretarz – powiększy się potencjał budowlany w województwie i da się radę z planem „5+1”. Wyjaśnił, że za inicjatywą stoi „pierwszy”, a pod moim adresem jest oczekiwanie, abym wsparł ten pomysł publicystycznie.
Widywałem różne dziwaczne pomysły „instancyjne”, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. Powiedziałem, że pomysł jest księżycowy, by nie rzec idiotyczny, bo zupełnie oderwany od realiów. Obaj wiemy, że nawet jeśli – przy znanym ogólnym braku kadr dla budownictwa – jakimś cudem uda się skompletować załogę tej firmy, to skąd wziąć całą deficytową resztę? Przecież już teraz na tym rynku nic się nie spina. A zatem powołanie nowej firmy budowlanej nie rozwiąże podstawowego problemu, który ma charakter systemowy. Ostatecznie stanęło na tym, że ja o pomyśle, oczywiście, chętnie napiszę. Ale tylko to, co będzie zgodne z moim poglądem na całą sprawę.
Bezpośrednio po tej rozmowie zreferowałem rzecz szefowej. Zakomunikowałem, że pomysł uważam za denny i zamierzam go rozjechać. Pisz, czekam na tekst, zawyrokowała naczelna.
W tekście zrobiłem z pomysłu miazgę. Utkałem go z danych statystycznych i z licznych wypowiedzi fachowców od budownictwa: dyrektorów przedsiębiorstw, kierowników budów, szefów od logistyki, a nawet sekretarzy zakładowych organizacji partyjnych. Z opinii moich rozmówców wyłaniał się jasny obraz, że pomysł z utworzeniem w KGHM firmy budownictwa mieszkaniowego jest idiotyczny. Albo woluntarystyczny, ujmując rzecz bardziej elegancko.
Materiał poszedł z pierwszej strony. I tak się złożyło, że w dniu ukazania się „Konkretów” w siedzibie KGHM zwołano nadzwyczajne, wyjazdowe posiedzenie Egzekutywy KW PZPR. Trzeba trafu poświęcone… koncepcji utworzenia w KGHM przedsiębiorstwa budownictwa mieszkaniowego.
W Sali Kolegialnej KGHM pełna gala. Za stołem prezydialnym „pierwszy” Jerzy Wilk w asyście „ekonomicznego” Krzysztofa Jeża po prawicy i dyrektora generalnego KGHM Janusza Maciejewicza po lewicy. Na sali dyrektorzy zakładów KGHM i liczni zaproszeni goście. W tak zwanej „loży prasowej” pełna reprezentacja legnickiego centrum prasowego. Naszą uwagę przykuwa fakt, że większość uczestników posiedzenia ma przed sobą egzemplarz „Konkretów” z moim tekstem z pierwszej strony. Posiedzenie zagaja sekretarz Jeż. Prezentuje temat i zaprasza towarzyszy do dyskusji. Zapada cisza.
Po dłuższej chwili wstaje z miejsca Kazimierz Ziaja, dyrektor Zakładów Górniczych „Lubin”. Wysoki, postawny, darzony powszechnym szacunkiem i autorytetem. Rozgląda się po sali i mówi: towarzyszu sekretarzu, widzę, że większość z tu obecnych ma przed sobą artykuł w „Konkretach” na ten temat. Myślę, że chyba wszyscy poznali jego treść. Ja go przeczytałem i uważam, że autor ma rację. Uważam więc, że w tej sytuacji dalsza dyskusja nie ma sensu. Stawiam więc wniosek formalny, aby na tym zakończyć to posiedzenie. Kiedy umilkł aplauz, poderwał się sekretarz Jeż i z furią wykrzyczał: redaktorze Dobrzański, no i coście najlepszego narobili! To jest sabotaż i dywersja! Czy o to wam chodziło?!
Nie zdążyłem na ten atak zareagować, bo odezwał się „pierwszy”. Stwierdził, że być może rzeczywiście sprawy nie przemyślano jak należy, ale może po ponownej analizie warto raz jeszcze za jakiś czas pochylić się nad koncepcją. Na tym posiedzenie się zakończyło, następnego razu już nigdy nie było.
I tym oto sposobem zostałem w PRL sabotażystą i dywersantem. Snując te wspominki, tak sobie myślę, że gdyby wówczas pomysł jednak przeszedł i gdyby ktoś wydał książkę „W kolorze miedzi 1980”, to zapewne w kronice wydarzeń odnotowałby, że dyrekcja KGHM – w odpowiedzi na inicjatywę egzekutywy KW PZPR w Legnicy – w imieniu całej załogi kombinatu, podjęła się utworzenia w strukturze miedziowej firmy przedsiębiorstwa budownictwa mieszkaniowego, które z pewnością wniesie znaczący wkład w rozwój budownictwa mieszkaniowego w województwie legnickim.
Ale na szczęście były to już zupełnie inne czasy i inne obyczaje, chociaż kierownicza siła pozostała ta sama, jednak już nie była taka sama.
A swoją drogą, kto dziś pokaże taki region w Polsce, w którym rok w rok oddaje się do użytku prawie cztery tysiące mieszkań…?
Janusz Dobrzański
Dziennikarz tygodnika „Konkrety” w latach 1982–1991
Komentarze
Pozostaw komentarz: