PO ROMANSIE… Z KOMERCYJNĄ RAMÓWKĄ
Dziennikarze RP | 17 sty 2013 17:33 | Brak komentarzy
Czas najwyższy skończyć jałową dyskusję o abonamencie dla elektronicznych mediów publicznych. Miały one dostatecznie wiele czasu, aby przez ponad dwadzieścia lat przystosować się do nowych warunków gospodarki rynkowej, która w Polsce wcale nie jest „społeczną”. Dziś są jedynie reliktem dawnego systemu broniąc swojego statusu z determinacją godną „jedynie słusznej sprawy”.
Tymczasem same sobie zgotowały ten loSIs. Świadczą o tym dobitnie nocne powtórki prozy, słuchowisk i reportaży w programach radiowych oraz programów telewizyjnych powstałych w czasach słusznie minionych, które dziś budzą zachwyt swoją kulturą, sztuką słowa, profesjonalizmem i tymi wszystkimi cechami, które pozwalają je określić mianem sztuki. We współczesnych mediach elektronicznych to się jeszcze tylko czasami zdarza.
Dlaczego tak się stało? Ano publiczne media elektroniczne zamiast podnosić poziom swojego programu do rangi sztuki, dały się złapać na lep schlebiania najpospolitszym gustom szerokiej publiki. W ten sposób straciły swoją własną publiczność, tę wyrobioną, traktującą media jak kaganek oświaty niesiony pod strzechy, gdzie ani dobra literatura, ani muzyka czy film nie docierały w inny sposób. Weszły na pole minowe, które wydawało się łatwym kąskiem, ale w obliczu konkurencji wielu stacji komercyjnych oferujących konkursy z drogimi nagrodami, na które mediów publicznych nie było stać, przegrały. Powrót do dawnego odbiorcy nie był już możliwy. Po pierwsze dlatego, że rządy dusz w mediach publicznych przejęli ludzie z politycznego nadania kolejnych układów partyjnych. Na ogół spoza dziennikarstwa, jedynie „znający się na mediach”, bo jak powiedział kiedyś jeden z członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji „słucha radia i ogląda telewizję”. Tak dalece idąca ignorancja doprowadziła do tego, że ci – bój się Boga! – specjaliści, umieszczając w programie reklamy byli święcie przekonani, że sprzedają czas antenowy i od jego długości uzależniali ceny emisji. Tymczasem sprzedawali swoich słuchaczy, którzy w zastraszającym tempie uciekali od niegdyś ulubionych programów, „zaśmiecanych” reklamami do granic wytrzymałości.
Dla usprawiedliwienia polskich mediów, podam przykład niemieckiej stacji radiowo – telewizyjnej, która też poszła tym tropem i zatrudniła jako dyrektora programowego managera z prywatnej stacji. Miał on dokonać cudu i poważnie zwiększyć słuchalność. Tymczasem efekt był taki, że z 27 spadła do 6 procent. Na szczęście, po pół roku eksperymentu, decydenci wrócili do dawnego programu i uratowali stację, choć nie do końca. Część słuchaczy bezpowrotnie odeszła.
Podobnie było z programami I i III Polskiego Radia. Po krótkim romansie z komercyjną ramówką okazało się, że bez Sygnałów Dnia i Lata z Radiem, a także osobowości radiowych typu Wojciecha Manna czy Marka Niedźwiedzkiego, nie da się utrzymać słuchalności na dawnym, wysokim poziomie. W rozgłośniach regionalnych, gdzie kadencja zarządów trwa cztery lata, gdzie ich członkami zostają managerowie spoza mediów, a jedynie z politycznego nadania, tych procesów nie udało się zatrzymać. Władzę nad programem przejęli ludzie bez wykształcenia, wiedzy, kultury osobistej i wielu innych cech niezbędnych do tego, aby być zwyczajnym dziennikarzem, o redaktorze naczelnym nie mówiąc. Są to osoby bez jakiegokolwiek dorobku dziennikarskiego potwierdzonego przez zewnętrzne gremia, a nie marketingowe pseudorankingi lub nagrody w rodzaju „mister elegantiorum”. Dlatego dziennikarzy stawiających wysoko zawodową poprzeczkę w różny sposób zmusili do odejścia z programu lub redakcji jako „nie pasujących do koncepcji programowej kierownictwa”.
Niestety, ci nowi „sternicy dusz” nigdy nie byli w stanie sprecyzować tej koncepcji, zbywając natarczywe pytania o nią, że program ma być „lightowy”. Realizowali ją przez jeszcze mniej przygotowanych do zawodu studentów i młodych ludzi, praktycznie z ulicy, którym wystarcza posiadanie legitymacji dziennikarskiej i bywanie na konferencjach prasowych w charakterze „stojaka do mikrofonu lub kamery”. Politycy skrzętnie to wykorzystali i mówią im co chcą, byle tylko zostało przekazane. Czasem odpowiadają na kilka pytań, przygotowanych przez swoich rzeczników i podanych na kartce przyjaznym uczestnikom tego spektaklu, byle nie „tej małpie w czerwonym”. Redakcje poważniejsze mają swoich reporterów „na sznurku” i każą im zadawać pytania przygotowane przez szefostwo. I tak to działa. Czy zatem nie ma ratunku dla mediów i dla ich odbiorców?
Ratunek jest. Jest nim Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które słusznie zaproponowało, że będzie sponsorować projekty twórcze, takie jak spektakle telewizyjne, widowiska, słuchowiska, czytanie prozy i poezji, programy dla dzieci i młodzieży i to wszystko co urzędnicy uznają za niezbędne lub konieczne dla kształcenia smaku i gustów Polaków.
Jest też wystarczająco dużo innych źródeł finansowania projektów artystycznych, aby skończyć z wrzucaniem wcale niemałych pieniędzy do kieszeni cwaniaków, których jedynym celem jest przetrwanie do końca kadencji i wzięcie 6 miesięcznej odprawy za nie przechodzenie do konkurencji. Czy ktokolwiek zna przypadek, że członek zarządu medium publicznego został zatrudniony przez komercyjną konkurencję? Pracownicy programowi, a i owszem, że wymienię tu Agatę Młynarską, Grzegorza Miecugowa czy Monikę Olejnik. Media komercyjne zrozumiały szybko błąd swoich publicznych konkurentów i przejęły opuszczonych przez nie odbiorców, dostosowując swoją ofertę do ich przyzwyczajeń. Stąd te wszystkie RMF Clasic, Talk FM itd. Dzisiaj, kiedy reklamodawcy zorientowali się, że to właśnie ci „starzy” odbiorcy programów są ich najlepszymi klientami, bo mają pieniądze, zlecają nadawanie reklam właśnie tym stacjom.
Sytuacji mediów publicznych nie naprawi postulat nominowania kandydatów na członków rad nadzorczych i zarządów przez pracowników naukowych miejscowych szkół wyższych. Tajemnicą poliszynela jest „uwiąd starczy” polskich uczelni, a tych lokalnych czy regionalnych w szczególności. Celowo używam określenia „pracownicy naukowi”, bo ludzie, którzy od lat nie prowadzą badań naukowych, nic nie publikują, a jedynie zajmują się dydaktyką opartą na odczytywaniu własnego skryptu, który studenci muszą kupić, bo nie zaliczą przedmiotu, nie są i nie mogą być gwarantem czegokolwiek. Znalezienie „dziesięciu sprawiedliwych” będzie o wiele trudniejsze niż rzetelnych kandydatów do ciał zarządzających mediami. Podobnie jak to zrobiono w polskim filmie, sprawę należy oddać w ręce dziennikarzom. To członkowie redakcji i samorządu dziennikarskiego powinni wybierać swoje władze. Ministerstwo Skarbu niech nadal ma swojego przedstawiciela. Czas jednak skończyć z fikcją, że zmieniane co sześć lat rady nadzorcze, które za każdym razem muszą się uczyć mediów od nowa, będą faktycznie sprawowały władzę, a nie tylko regularnie otrzymywały pobory za pracę lekką, łatwą i przyjemną, dając się prowadzić jak gęsi przez zarządy przygotowujące wszelkie dokumenty do podpisu i sute poczęstunki na każdym posiedzeniu.
Rady nadzorcze powinny się składać z przedstawicieli regionalnych samorządów, kultury, oświaty, dużych grup społecznych i mniejszości narodowych istotnych dla obszaru nadawania. W ten sposób zapewniony zostanie demokratyczny dostęp społeczeństwa do kształtowania programu. W niektórych krajach o ugruntowanej demokracji istnieje obowiązek, także dla elektronicznych mediów komercyjnych, oddawania godziny programu dziennie do dyspozycji obywateli zorganizowanych w różnych formach działania. Szefowie programów dostają białej gorączki, bo z reguły są to audycje na bardzo niskim poziomie, ale skoro nie chcą ich wesprzeć profesjonalnym redaktorem, to sami sobie są winni. Dla istnienia społeczeństwa obywatelskiego są to formy niezbędne. O bardzo wielu inicjatywach społeczności z małych ośrodków w ogóle nie wiemy. Jeśli nie zdarzy się afera, zbrodnia czy inny „fakt medialny”, reporterzy żadnych mediów tam nie docierają. Aktywność tych ludzi traktowana jest jako „zbyt lokalna”, chociaż często godna jest upowszechnienia wśród podobnych do nich mieszkańców małych miasteczek i wsi.
Media publiczne w Polsce są dziś „publiczne” w najbardziej potocznym sensie tego słowa i jest nieprzyzwoite wydawać na nie pieniądze z podatków płaconych przez obywateli. W czasach powszechnego dostępu do internetu, platformy cyfrowej, rynku dóbr kultury, należy zawierzyć instytucjom do tego powołanym i już finansowanym z budżetu państwa, że będą kształtować odbiorców na poziomie pozwalającym przetrwać kulturze narodowej jako całości.
Jan Etner
Komentarze
Pozostaw komentarz: