Marek Książek – W reportażu każde słowo ma swoje znaczenie
Dziennikarze RP | 25 lis 2019 22:35 | Brak komentarzy
BEZ WIERSZÓWKI nr 9-10 (171-172)
Andrzej Zb. Brzozowski: Nie od razu po szkole ciągnęło Cię do dziennikarstwa?
Marek Książek: Jeżeli już mnie ciągnęło, to do pisania. Zakręty życiowe spowodowały, że pracę zacząłem od żwirowni, można powiedzieć: od tłuczenia kamieni… Dopiero w 1983 roku, w wieku Chrystusowym, wszedłem na ścieżkę medialną. W szkole średniej pisałem wiersze i jakieś scenki na występy kabaretowe. Bardziej mnie pociągała literatura niż dziennikarstwo. Sądziłem, że pisarz, literat jest ważniejszy, bo to do niego przychodzą dziennikarze z prośbą o wywiad (śmiech).
W prasie regionalnej najbardziej byłeś i jesteś kojarzony z reportażem, a nie jest to proste, zwłaszcza dla początkującego dziennikarza?
Istotnie, w reportażu chyba czuję się najlepiej, choć do tego gatunku dochodziłem z czasem. Nie jest to łatwa forma, bo wymaga solidnego zebrania materiału. Tego się nie napisze z głowy. Trzeba być w terenie, rozmawiać z jedną stroną, potem z drugą, zwłaszcza przy tematach konfliktowych. Do tego trzeba to ubrać w atrakcyjną formę dla czytelnika. Liczy się efekt końcowy, a każde zdanie, każde słowo ma znaczenie, swoją moc. Mistrzem w tej dziedzinie był oczywiście Ryszard Kapuściński. Warto tu wspomnieć, że pracując jako przedstawiciel PAP za granicą, płacił za każde słowo w przesyłanej depeszy, i to w centach, więc był skazany na oszczędność tych słów.
Równolegle z dziennikarstwem zajmowałeś się, co Ci zostało do dzisiaj, twórczością literacką?
To był początek mojej przygody z pisaniem. Będąc już dziennikarzem wydałem tomik wierszy satyrycznych. Przez długi czas jednak dziennikarstwo trochę zabijało twórczość literacką, bo jest to jednak innego rodzaju operowanie słowem. Zanim przyszedłem do „Gazety Olsztyńskiej”, co stało się w 1983 roku, publikowałem dla dzieci i byłem stałym autorem „Świerszczyka”. Wiele moich utworów znalazło się w antologiach, a nawet w czytankach szkolnych.
Osobny rozdział Twojej działalności to monografie oraz biografie przedstawicieli olsztyńskiej kultury?
Monografie zacząłem pisać po rozstaniu z „Gazetą Olsztyńską”, kiedy otworzyła się nowa furtka. W sumie napisałem kilkanaście publikacji o charakterze monograficzno biograficznym. I to o różnych grupach zawodowych: przedsiębiorcach, bankowcach, leśnikach, a nawet rolnikach z dawnych PGR-ów. Każdą taką pracę traktowałem poważnie. Natomiast dwie duże biografie dotyczą znanych twórców miejscowych. Pierwsza, napisana wspólnie z Januszem Soroką, to rzecz o pisarzu Henryku Panasie, druga o fotografiku Wacławie Kapusto. O ile te pierwsze monografie były na zlecenia, to dwie ostatnie robiłem z potrzeby serca. Uznałem, że warto i trzeba to zrobić, bo „jak nie my to kto”?
Obie te dziedziny wymagają ogromnego i żmudnego zaangażowania w zbieranie dokumentacji faktograficznej?
Słusznie to zauważyłeś. Ja to zawsze porównuję do takiej układanki, mozaiki, którą trzeba poskładać z zebranych kamyków. Jeżeli bohater żyje, może opowiedzieć o swoim życiu, jeżeli nie, trzeba dotrzeć do źródeł, publikacji, wspomnień. Należy to potem konfrontować, weryfikować. Tak było przy Henryku Panasie. Legenda miejska głosiła, że wygrał on ogromne pieniądze w zakładach piłkarskich Totalizatora Sportowego i za to kupił dom w Olsztynie. Jednak weryfikując materiały odkryłem, że w tym czasie, kiedy miał to wygrać, zakłady piłkarskie jeszcze nie funkcjonowały! (śmiech) Najpewniej taką wersję zdobycia majątku wypuścił sam Henryk Panas. Zakpił sobie z ówczesnych i potomnych, licząc, że nikt na to nie wpadnie. Tylko że teraz mamy dostęp do Internetu, w którym można wszystko łatwo sprawdzić. Oczywiście jeśli autor chce zachować podstawową rzetelność, a nie idzie na skróty.
Podobno pomysł na napisanie biografii legendarnego olsztyńskiego fotografika Wacława Kapusto, zrodził się przez przypadek?
Od Wacka Kapusto dostałem zdjęcie na okładkę biografii Henryka Panasa. Kiedy rozmawialiśmy na ten temat u niego w domu, jego żona zaczęła wspominać czasy, kiedy przebywał on w areszcie NKWD na Wileńszczyźnie, gdzie wcześniej był fotografem lokalnego oddziału AK. Wymieniali wtedy między sobą listy, a właściwie grypsy, a te pisane przez niego zachowały się do dzisiaj. Przeleżały ponad siedemdziesiąt lat, a gdy je ujrzałem, przewiązane z pietyzmem wstążeczką, uznałem, że jest to fajna historia i nowe elementy biografii Wacława. Niestety, Wacek nie doczekał wydania tej książki, choć zdążył poznać jej treść.
Wydanie książki w dzisiejszych czasach nie jest chyba sprawą łatwą?
Chodzi głównie o finanse. Bardzo dużo ludzi pisze książki. Pojawiają się rożnego rodzaju biografie i wspomnienia celebrytów. Jak to powiedział mi jeden księgarz, łatwiej jest napisać książkę niż ją sprzedać. Jeżeli jest to znana postać, a wydawca czuje, że to będzie jakiś hit i na tym zarobi, to z publikacją nie ma większych kłopotów. Jeżeli natomiast jest to wydawnictwo niszowe, które nie jest komercyjne, ale ważne, bo dotyczy miejscowego bohatera lub sprawy, trzeba szukać sponsorów. Na szczęście bardzo pomocne są nasze samorządy, które dbają o kulturę i dziedzictwo narodowe.
W jakiej dziedzinie dziennikarskiej profesji czujesz się najlepiej?
Do tej pory pisuję w tygodniku „Przegląd”. Najbardziej interesują mnie sprawy społeczne, jakiś konflikt. To mnie inspiruje i zachęca do pisania. Muszą być jakieś emo- cje, dla czytelnika, ale także i dla autora. Żeby sam nie usnął przy pisaniu…
W latach osiemdziesiątych byłeś członkiem Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy w Olsztynie?
Brałem udział w konkursie literackim organizowanym przez KKMP i tak zostałem jego członkiem, przy okazji poznałem wielu poetów i pisarzy, co mi imponowało. Mniej więcej w tym czasie związałem się także z Robotniczym Stowarzyszeniem Twórców Kultury. Na początku lat osiemdziesiątych, a więc gdy jeszcze pracowałem w przemyśle kruszyw, rozpocząłem współpracę z pismem „Twórczość Robotników”. Co prawda nie byłem formalnie robotnikiem, bo jako średni dozór, ale należałem twórczo do tej grupy. Pytanie, czy czuję się pisarzem? Po tych dwóch biografiach mogę chyba tak o sobie powiedzieć, choć nie należę do żadnego związku czy stowarzyszenia pisarzy. Nie uważam tego za konieczny warunek do uprawiania literatury. Mam przed sobą jeszcze kawałek życia i myślę, że poważę się kiedyś na tzw. literaturę piękną. Pomysł na powieść chodzi mi po głowie od dawna, może więc coś się z tego narodzi. To byłoby ukoronowaniem mojej literackiej ścieżki. Chociaż jestem świadomy, że taka powieść z intrygą i wieloma wątkami spiętymi w finale to jednak trudna rzecz. Może nie trudniejsza niż biografia, ale coś zupełnie innego.
W 2002 roku zostałeś Dziennikarzem Roku Warmii i Mazur, w tamtym okresie, ze względu na wielość tytułów prasowych, nie było chyba łatwo zdobyć takie wyróżnienie?
Tak, wielu tytułów już chyba nie było, ale tamtego roku miałem w „Gazecie Olsztyńskiej” kilka ważnych, społecznych publikacji. Kilkunastoosobowa kapituła uznała, że taki tytuł mi się należy.
Kiedy poczułeś w sobie wenę satyryka?
Satyrą zajmowałem się już w szkole średniej. Pamiętam, że na Dzień Kobiet lekką ręką napisałem monolog pod tytułem „Gdybym był kobietą”. Na scenie wygłosił go blondyn z sąsiedniej klasy i na sali było dużo śmiechu. Uznałem, że lepiej mi wy- chodzą lekkie formy humorystyczne niż nadęta poezja. Pod koniec lat siedemdziesiątych pisałem fraszki, nawet ukazywały się w prasie. Od czasu do czasu napiszę jeszcze coś satyrycznego, choć głównie na Twitterze… (śmiech)
Nawet w monografiach Twojego autorstwa można się doszukać pewnych satyrycznych wątków i złośliwości w komentarzach?
To jest wdzięczna rola autora, że może sobie na taki komentarz pozwolić. Nie jest tajemnicą, bo ujawniłem to już publicznie, że przygotowuję biografię braci Połomów: poety Stefana i fotografika Janusza. To duże pole do popisu dla satyry i mam nadzieję, że przekażę wiele anegdot.
Czy poważnemu dziennikarzowi i literatowi przystoi pisanie wierszy dla dzieci?
Nie widzę przeciwwskazań… Przecież Julian Tuwim też pisał dla dzieci (śmiech), a był po- ważnym poetą. Pisałem wierszyki dla dzieci, kiedy moje własne dzieci były małe. Gdy podrosły, przestałem. Teraz mógłbym pisać dla wnuków, ale jakoś nie potrafię wrócić do tego. Dla dzieci pisze się tak samo jak dla dorosłych, tylko… lepiej. Dziecka nie można oszukać, trzeba w tych utworach być szczerym. Dziecko od razu wyczuje fałsz. To nie jest takie proste zajęcie, ale bardzo wdzięczne. Jeden z moich wierszy, „Portret ojca”, sprzed trzydziestu lat, co jakiś czas pojawia się w różnego rodzaju antologiach utworów dla dzieci, za co nawet dostaję tantiemy.
Na koniec poproszę Cię o jakąś anegdotę, oczywiście z Twoim udziałem.
Sprawa z początku mojej pracy w „Gazecie Olsztyńskiej”, kiedy jeszcze dojeżdżałem do Olsztyna z Żabiego Rogu, gdzie mieszkałem. Raz jechałem ciężarówką wożącą żwir na budowę, a w pewnym momencie zrobiło się bardzo ślisko i samochód zaczął buksować. Gdy wpadłem do redakcji, zirytowany napisałem komentarz na pierwszą stronę, jak to drogowcy nie posypują tej drogi piaskiem. Niedługo potem przyszło pismo od dyrektora rejonu dróg publicznych z Morąga, który przyznał mi rację i poinformował, że dyżur miał wtedy… Krzysztof Książek, którego po moim komentarzu, za karę, pozbawił premii. Dobrze wiedział, że to mój rodzony brat, dlatego wymienił jego nazwisko. Zrobiło mi się głupio, zadzwoniłem do brata z przeprosinami. Ale on nie miał pretensji, tylko tłumaczył, że w tym miejscu jest swoisty mikroklimat i pewnych sytuacji na drodze nie dało się przewidzieć. Spotkałem potem tego dyrektora i z żalem przyznałem, że przeze mnie brat stracił pre- mię. Ten mnie uspokoił: „Niech się pan nie martwi, wyrównałem mu”.
Dziękuję za rozmowę.
***
Marek Książek – dziennikarz, reportażysta, satyryk, autor felietonów, wierszy i opowiadań. Od ponad 35 lat publikuje w prasie olsztyńskiej i ogólnopolskiej. Redaktor naczelny kwartalnika „Dziennikarz Olsztyński”. Oprócz dziennikarstwa zajmuje się pisaniem biografii, monografii i utworów dla dzieci. Od maja 2018 roku jest prezesem zarządu Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej.
Komentarze
Pozostaw komentarz: