Zdzisław Szeliga: Dziennikarskie wspominki, czyli mamuta stopy odcisk subtelny

| 24 cze 2015  09:17 | komentarze 4

Pierwszy impuls, dotyczący żurnalistycznych wspomnień, dotarł do mnie gdzieś pod koniec listopada 2014 roku. I przyznać muszę, że nie wzruszył mnie zbytnio. Poproszony przez kolegę Józka Ambrozowicza, udrożniłem mu jednak kontakty z ocalałą garstką mamutów przemyskiego dziennikarstwa. Ale oni, zaszyci w swoich emerytalnych matecznikach, raczej nie wykazywali zbytniego entuzjazmu, aby cokolwiek przenosić na papier. Mnie zmobilizował w końcu kolejny impuls, no i zacząłem dumać, o czym by tu, panie dzieju, nabałakać. Wspólnie z Jankiem Miszczakiem, długoletnim kolegą redakcyjnym z dawnego „Życia Przemyskiego”, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jak usiądziemy spokojnie przy piwku, winku czy wódeczce (niepotrzebne skreślić, albo lepiej nie skreślać) i powspominamy sobie owe niegdysiejsze czasy. No, ale wówczas nie jest nam potrzebny żaden adresat ani słuchacz, czy też czytelnik.

W końcu dojrzałem do decyzji, ażeby skrobnąć garść wspominek. Zainspirowała mnie fraza powtórnego Ambrozowiczowego e-maila: „To nie dla naszej chwalby jakowejś, jeno dla uchwycenia czasu, w którym wypadło nam żyć i pracować”. O ho ho, tego nie można już było zignorować. No więc spróbuję chwycić cząstkę owego czasu.

Dumając jak to wszystko ugryźć, jaki klucz zastosować do tych wspominek, doszedłem do prostego wniosku – skoro dostałem od przewrotnego losu przywilej (identyczny jak my wszyscy), że żyję w epoce fundamentalnych przemian (przełomu tysiącleci, upadku komuny, gwałtownego skoku technologicznego) to tylko wówczas dam uczciwe i rzetelne „świadectwo prawdy”, jeżeli będę pisał bardzo egoistycznie; po prostu, będę pisał wyłącznie o sobie. Tylko wówczas ów odcisk stopy mamuta będzie dla przyszłych pokoleń (by już trzymać się tego podniosłego tonu) wiarygodny i bardziej zrozumiały. No to jadziem.

W dzieciństwie nigdy nie marzyłem, ażeby zostać dziennikarzem. W głębokiej podstawówce udał mi się przypadkowo niezły numer. Pani nauczycielka zadała pytanie: „Kimś chciałbyś zostać?”; a ja nie podzieliłem oczekiwań moich kolegów (lotnikiem, milicjantem czy też kominiarzem) tylko odpowiedziałem, że chciałbym być rentierem. Akurat ciut wcześniej przypadkowo poznałem znaczenie tego zupełnie w tamtych realiach egzotycznego słowa. Rentier, czyli facet żyjący z kapitału, mogący robić to, na co mu przyjdzie ochota, superfucha. Dla pani nauczycielki było to obce określenie i natychmiast mnie obsobaczyła, że „taki mały, a już myśli o rencie”. Oj, jak chciałbym być dzisiaj rentierem.

Gdzieś pod koniec liceum chwyciłem za pióro. Nie, nie przechodziłem dość powszechnej, młodzieńczej grypki poetyckiej. Napisałem kilka krótkich opowiadań czy raczej miniatur prozatorskich. Po długich wahaniach, w stanie euforii po świeżo zdanej maturze, wysłałem próbkę do popularnego wówczas tygodnika młodzieżowego „Na przełaj”. Jakże byłem dumny, kiedy zobaczyłem swoje opowiadanie „Schody” na stronie Klubu Młodych Autorów. Była to duma nieco schizofreniczna, gdyż z nikim się tą wieścią nie podzieliłem i nikt nie wiedział, że wpisany na listę członków tego klubu pod numerem 765 osobnik o przydługim pseudonimie „Zdzisław „Awga” Daniel” to akurat ja. Zazwyczaj bagatelizuje się (lub wmontowuje w prywatną mitologię) takie młodzieńcze romanse z literaturą; kiedy jednak teraz przeglądam, opracowany w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, słownik biobibliograficzny „Polscy pisarze i badacze literatury z przełomu XX i XXI wieku”, to nabieram szacunku dla tamtego epizodu. Tacy pisarze jak Jerzy Pilch, Jacek Podsiadło, Marcin Świetlicki, Olga Tokarczuk za swój oficjalny debiut literacki uznają publikacje na łamach tygodnika „Na przełaj” w Klubie Młodych Autorów. Znam zresztą znacznie więcej ówczesnych klubowiczów, którzy zrobili znaczące, nie tylko literackie, kariery. Na przykład, po sąsiedzku z moimi debiutanckimi „Schodami” znalazł się wiersz „Monumenty” Tomasza Raczka, kilka lat młodszego i bardzo wcześnie okrzykniętego jako wielki talent (który, jak widać, nie ustrzegł się od młodzieńczej grypki poetyckiej).

Konsekwencją epizodu z debiutem w „Na przełaj” była wakacyjna przygoda – udział w Ogólnopolskiej Operacji „Bieszczady 40” w 1974 roku. Imienne zaproszenie było dla mnie zaskoczeniem, bowiem już wcześniej pożegnałem się z Klubem Młodych Autorów; od 1972 roku studiowałem polonistykę w rzeszowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Ale pojechałem do Ustrzyk Dolnych, gdzie była główna baza tej operacji. Tam, pod okiem zawodowego dziennikarza, redagowaliśmy Ilustrowany Magazyn Operacji „Bieszczady 40”. Dostaliśmy legitymacje redaktorskie, służbowe rowery i nasze nazwiska znalazły się w redakcyjnej stopce jako zespół Klubu Młodych Autorów przy redakcji „Na przełaj”. Pisemko, pt. „Na przełaj przez Bieszczady” składano w małej ustrzyckiej drukarni. Poznawaliśmy więc kulisy pracy zecerów i linotypistów, czyli „mistrzów czarnej sztuki”. Świeże egzemplarze rozwożono po bieszczadzkich stanicach, a my, młodzi redaktorzy, mogliśmy się czasami rozkoszować chwilą, kiedy to harcerki oblegały nas, prosząc o autografy. Poczuliśmy też pierwszy oddech cenzury, gdy rzeszowski cenzor skreślił informację o uporządkowaniu zapomnianego cmentarzyka żołnierzy radzieckich (w Polsce nie ma nieuporządkowanych cmentarzy czerwonoarmieńców – dowodził) oraz wywalił jedną zwrotkę dość mętnawego wiersza, bo nie spodobały mu się czerwone mrówki łażące po liściu łopianu (ten autor coś tu politycznie knuje).

W tracie studiów polonistycznych zamknąłem krótki etap prób literackich, uznając, że mistrzów nie dogonię, a mógłbym wpaść w rozjeżdżoną koleinę grafomaństwa, co mi się zupełnie nie uśmiechało. Po pięciu latach studiów i rocznym wojsku, jako świeżo awansowany magister podporucznik podjąłem pracę w wyuczonym zawodzie belfra. W 1978 roku objąłem katedrę wszech nauk w Wiarskiej Wsi (tak się wówczas chwilowo nazywały podprzemyskie Huwniki). Szybko zdałem sobie jednak sprawę, że belferka nie jest moim powołaniem. I nieoczekiwanie w sukurs przyszło mi harcerstwo. Zostałem społecznym korespondentem Chorągwi Przemyskiej ZHP. Pamiętam miłe uczucie, kiedy listonosz wręczył mi pierwszy pieniężny przekaz, na którym zaznaczono, iż jest to „honorarium za artykuł” w warszawskim harcerskim piśmie „Motywy”. Zacząłem też zamieszczać teksty w miejscowym tygodniku społecznym „Życie Przemyskie”.

Przełomowy okazał się październik 1979 roku. Rozpoczynałem właśnie drugi sezon mojej belferki, kiedy zapukał do mnie, nieznany mi wcześniej osobiście, Zbigniew Ziembolewski, redaktor naczelny „Życia Przemyskiego”. Zaproponował pracę w redakcji. Mówił, że wkrótce pismo podwoi swoją objętość i będą nowe etaty. To było dla mnie kompletne zaskoczenie; oczywiście, przyjąłem tę propozycję bez wahania, choć musiałem jeszcze potwierdzić swą przydatność świeżymi tekstami. Kiedy zostałem już ostatecznie zaakceptowany, to redakcja załatwiła mi odgórnie służbowe przeniesienie, bo przecież trwał rok szkolny i ruch kadrowy był w stanie hibernacji.

Przyznaję, że znajdowałem się wówczas w euforycznym nastroju, cieszyłem się, że wkrótce przedzierzgnę się z belfra w żurnalistę; kiedy jednak 7 listopada ujrzałem w kiosku nowy numer „Życia” to ręce mi opadły. Zmieniona winieta, a nad nią, zamiast dotychczasowego nadtytułu: „Tygodnik Społeczny”, stało jak byk – „Tygodnik Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. No tak, pomyślałem sobie, jeszcze się nie zaczęło, a już się skończyło. Wiedziałem, że w różnych instytucjach, na różnych stanowiskach, obowiązuje obligatoryjny przymus przynależności do „wiodącej siły narodu”, ale ja do Partii (tej przez duże pe) nie zamierzałem się zapisywać. Dość wcześnie doszedłem do wniosku, że komunizm jest największym syfem w dziejach ludzkości. Nie miałem też żadnych złudzeń, że dożyję, choćbym miał nawet żyć sto lat, czasów, kiedy komunę i sowiety wreszcie szlag trafi (tutaj akurat się omyliłem).

Redaktor Ziembolewski ze spokojem i wyrozumiałością podszedł do moich ideologicznych zastrzeżeń. „Nie ma przymusu, może pan być bezpartyjny, choć mam nadzieję, że kiedyś pan politycznie dojrzeje” – mówił. Akurat. Tak więc, pracę profesjonalnego żurnalisty zacząłem od prywatnego ideologicznego kompromisu.
Dużo do myślenia dał mi epizod z pierwszym moim wywiadem opublikowanym na łamach „Życia” – „Adam Macedoński – przemyślanin z wyboru”. Z krakowskim plastykiem, Adamem Macedońskim, rozmawialiśmy wyłącznie o sztuce i o jego fascynacjach ziemią przemyską. Napisany wcześniej tekst ukazał się w numerze już opatrzonym pezetpeerowską winietą. Wezwał mnie red. Ziembolewski i wypytywał skąd się wziął ten temat. Ano, z wcześniejszej wystawy w przemyskim BWA i mojej osobistej znajomości z krakowskim artystą. „No bo wie pan, w komitecie byli oburzeni, że reklamujemy tego człowieka, mocno mi się dostało”. Macedoński był wówczas nie tylko znanym artystą, ale także i znanym opozycjonistą, szykanowanym przez Służbę Bezpieczeństwa. Kiedy odwiedzałem go w krakowskim mieszkaniu, to głównie gadaliśmy o polityce, a znacznie mniej o sztuce. Dając wywiad do „Życia”, nie zdawałem wówczas sobie sprawy, że robię coś wobec kogoś nie fair. Przecież wywiad był wyłącznie o sztuce i o Przemyślu, a nie o polityce. Opierdol, jaki za mnie w Komitecie Wojewódzkim PZPR dostał mój naczelny, uświadomił mi działanie mechanizmu – nad wszystkim kontrolę ma „wiodąca siła narodu”, ale w szczegółach konsekwencje odpowiedzialności rozlokowane były dziwacznie. Bo za wyczyny bezpartyjnego dziennikarza w partyjnym piśmie po łapach od politycznej zwierzchności dostawał wyłącznie naczelny (który sam musiał poradzić sobie z problemem, wykopując podwładnego lub go oswajając).

Odtąd działałem ostrożniej, miałem świadomość, że zawsze mogę przechytrzyć cenzora, bez trudu mogłem zacytować jakiegoś autora znajdującego się „na indeksie” lub zapromować jakąś nieznaną w Przemyślu opozycyjną postać. Wiedziałem wszakże, że konsekwencje w pierwszym rzędzie spadną na mojego szefa, a ja, jako bezpartyjny, nie będę nawet miał okazji, aby komuś spoza redakcji wyłuszczyć swoje racje. Nie chciałem podkładać świni szefowi, który wobec mnie zachowywał się bardzo życzliwie i lojalnie.

Rytm pracy w redakcji wyznaczały coponiedziałkowe odprawy, czyli planówki, z rozdzielaniem tematów, burzą mózgów, przeglądem co kto zrobił, lub dlaczego nie zrobił. Szybko przyzwyczaiłem się do nienormowanego czasu pracy, przez pierwsze lata moje teksty pisałem ręcznie, najczęściej w domu, wieczorami lub nocami, a później dyktowałem którejś z koleżanek sekretarek. Sztuka pisania na maszynie była mi niedostępna, a kiedy próbowałem w redakcji coś tam wystukiwać jednym palcem, to zaraz słyszałem – „Przestań się wygłupiać, weź, podyktuj, to zaraz będzie gotowe”. Przez takie podejście znacznie później nauczyłem się jako tako posługiwać „Eriką” czy „Łucznikiem”, zawsze z podziwem patrząc na profesjonalne maszynistki trzaskające w klawiaturę w rytmie karabinu maszynowego.

Większość młodych wówczas dziennikarzy pracowała zrywami, natomiast oazą spokoju, stabilności i skrupulatności był zastępca naczelnego Leonard Czajka (zmarły w 2011 roku). Był jak austro-węgierski urzędnik – pierwszy przychodził do redakcji, ostatni wychodził. Pochylony nad biurkiem czytał nasze dzieła, adiustował, makietował (ołówkiem na papierowym szablonie). Podobną rolę pełniła Ala Bogusławska, sekretarz redakcji, skrzętnie wyłapująca u początkujących żurnalistów wszelkie lapsusy i nieścisłości.

Napisane, zaadiustowane, przepisane (przez kalkę) w dwóch egzemplarzach, no i zamakietowane teksty wyruszały (zazwyczaj pociągiem) do Rzeszowskich Zakładów Graficznych, gdzie składano tygodnik. Pieczę nad tym procesem sprawowali – Edek Kmiecik (zmarły w 2013 roku), artysta plastyk na etacie redaktora graficznego oraz Robert Pawłowski (zmarły w 2007 roku) dzielący funkcję redaktora technicznego i fotoreportera. Czasami zdarzyło mi się ich okazjonalnie zastępować, dzięki temu mogłem poznać ten osobliwy świat „mistrzów czarnej sztuki” w wymiarze znacznie szerszym niż to było wcześniej w małej ustrzyckiej drukarence. Rzeszowska drukarnia była wielkim kombinatem, gdzie drukowano (według ściśle określonego harmonogramu) zarówno „Nowiny”, jak i lokalne tygodniki, popularne wówczas zakładówki (czasopisma wydawane przez większe zakłady pracy) i wiele innych rzeczy, o książkach nie wspominając. W jednym budynku koegzystowały wszystkie działy drukarskie, a także korekta i cenzura. Dyżurny redaktor musiał się niekiedy nabiegać, zanim wreszcie mógł wziąć w łapy tzw. „szczotki” (pierwsze próbne odbicie numeru) i wracać do Przemyśla. Drukarzy wspominam jako miłych i sympatycznych ludzi, których zaufanie trzeba było jednak umieć zdobyć, bo byli skorzy do robienia kawałów.

Moje pierwsze miesiące pracy w „Życiu Przemyskim” zdominowane były przez Jaskułę, kapitana Henryka Jaskułę. Zatrudniłem się akurat wtedy, gdy trwał już jego słynny rejs non stop dookoła świata. Nie, nie pisałem o wyczynach dzielnego przemyskiego żeglarza, tym zajmowali się inni; za to bardzo utkwiła mi w pamięci aura niepewności, kiedy przez długie miesiące nie można było nawiązać kontaktu z jachtem „Dar Przemyśla”. Z nieskrywanym niepokojem patrzyliśmy na wielką mapę świata wiszącą w redakcji. Ogromna była radość, a później wielka feta w Przemyślu i całej Polsce, gdy, po samotnych 344 dniach, jako pierwszy Polak, opłynął Jaskuła samotnie kulę ziemską i zawitał do portu w Gdyni.

Przez długie następne lata, ba – dziesięciolecia, nie miałem z kapitanem żadnego kontaktu. Dopiero we wrześniu 2012 roku, wraz z zaprzyjaźnionym fotografikiem Waldkiem Sosnowskim, odwiedziliśmy – dobiegającego już dziewięćdziesiątki – kapitana w jego przemyskim mieszkaniu. Nie wiedząc, w jakiej jest formie uzgodniliśmy, że butelkę rumu ofiarujemy mu dopiero wtedy, gdy upewnimy się, że nie ma żadnych, szczególnie zdrowotnych, przeciwwskazań. Nie było, butelka została szybko opróżniona, a znajdujący się w świetnej formie pan Henryk stwierdził, iż słowacka produkcja pod nazwą „Tuzemski um” ma niewiele wspólnego z prawdziwym marynarskim trunkiem i przyniósł wielką butelkę oryginalnego kubańskiego rumu.

Na odchodnym poprosiłem kapitana o dedykację na jego, wydanej w 1983 roku, książce „Non stop dookoła świata”. Zgodził się pod warunkiem, że dopisze mi zdanie skreślone przez cenzurę. Okazało się, w końcowej fazie składania jachtu nastąpiło spiętrzenie, typowych dla tamtych czasów, urzędniczych absurdów, i nie można było dokończyć budowy „Daru Przemyśla”. „Aż – jak czytamy w książce – pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Przemyślu Zdzisław Drewniowski zapalił zielone światło dla jachtu”. Henryk Jaskuła wykaligrafował czerwonym długopisem skreślone przez cenzora zdanie – „Jachtu, który miał być dowodzony przez bezpartyjnego kapitana.” Jestem, jeżeli nie jedynym, to na pewno jednym z nielicznych posiadaczy „pełnego”, nieocenzurowanego wydania tej książki: znalazła więc ona w mojej bibliotece nowe miejsce, w dziale książek z odautorskimi dedykacjami, sąsiadując z autografami Juliana Tuwima, Mieczysława Jastruna, Juliusza Kaden -Bandrowskiego i wielu innych.
Kiedy na przełomie lat 70. i 80. do „Życia” o podwojonej objętości przyjęto kilku nowych dziennikarzy, to każdemu z nas przydzielono z grubsza zakres tematów, którymi mieliśmy się zajmować. Mnie naczelny widział w roli specjalisty od gospodarki, spraw społecznych, a w perspektywie (jak dojrzeję politycznie) to i od spraw ideologicznych (byle nie od kultury, bo od tego mamy już specjalistów – mówił). Życie zweryfikowało plany naczelnego „Życia” i większość z nas w naturalny sposób przeforsowała swoje preferencje, moszcząc sobie zwyczajowo jakieś tematyczne legowisko; choć jak trzeba, to wszyscy byli specjalistami od wszystkiego.

Dość szybko zagospodarowałem znaczący areał działki pod ksywą szeroko rozumianej „kultury i sztuki”. Teraz mógłbym znacznie rozwinąć wątek, ale jako że stawiam w tym tekście tylko lekkie ślady dawnych czasów, to poprzestanę więc na jednym tylko stwierdzeniu. Dzięki tej pracy miałem okazję poznać wiele znakomitości, osób określanych jako luminarze polskiej kultury. W olbrzymiej większości okazywali się ludźmi otwartymi, życzliwymi i bezpretensjonalnymi. Tacy aktorzy, jak: Jan Kobuszewski, Anna Seniuk, Janusz Gajos czy Ryszarda Hanin bez ceregieli udzielali wywiadów w przerwie między spektaklami Przemyskiej Wiosny Teatralnej (sam miałem obiekcje, że wpycham się im w paradę i przeszkadzam w robocie lub odpoczynku). Gorzej było z jakąś zupełnie nieznaną kobitką, z jakiegoś teatru gdzieś w Polsce, która miała jakieś tam rodzinne powiązania z Przemyślem. Po jej kategorycznych zastrzeżeniach (a czy pan to dobrze opisze, a jakie zdjęcie się ukaże, a co z autoryzacją) chyłkiem wycofałem się z wywiadu.

Owszem, zaanektowałem w „Życiu” sporą część kultury, ale z wyjątkiem segmentu pod tytułem – „poezja”. To była domena Tadeusza Piekły (zmarłego w 2007 roku), poety, jednego z założycieli Przemyskiej Grupy Literackiej „Zniesienie”, który w połowie lat 70. wyemigrował do Warszawy. Cały czas miał jednak w „Życiu” pieczę nad tym, co przychodziło do redakcji jako „poetycki urobek”.

Tadek skrupulatnie czytał, oceniał, odpowiadał autorom osobistymi listami i kwalifikował do druku. Jego – zakreślone przy wierszu dopiski: „druk” lub „nie” miały moc obowiązującą. Oczywiście „nie” miało olbrzymią przewagę nad „drukiem”. Dzięki niemu publikowano w tygodniku sporo wierszy, a zarazem ustrzegliśmy się od zalewu grafomaństwa. Zresztą w tamtych czasach adepci literaccy na ogół przekazywali swoje płody do oceny „z pewną taką nieśmiałością” – jak mawiała przed laty jedna z prekursorek telewizyjnej reklamy. Czasy agresywnego grafomaństwa, wciskającego się wszędzie, nastały znacznie później i rozkwitają obecnie. Kiedyś na debiutancki tomik w rzeszowskim KAW-ie czekało się czasem latami, trzeba było przebrnąć przez recenzje (o perturbacjach związanych z cenzurą i brakiem papieru nie wspomnę) – dzisiaj grafoman może wydawać tomik co tydzień, domagając się przy tym aplauzu. Takie czasy.

Coraz lepiej pracowało mi się w „Życiu”, nastał festiwal „Solidarności” i można było ruszyć z tematami dotąd nieruszanymi. Festiwal szybko się jednak skończył i kiedy 13 grudnia (roku pamiętnego) udałem się do przemyskiego muzeum na „Salon Przemyski”, czyli otwarcie wystawy, będącej dorocznym przeglądem twórczości plastycznej województwa przemyskiego, to zastałem dyrektora Antoniego Kunysza przylepiającego do drzwi kartkę z napisem „Impreza odwołana”.

Redakcję zamknięto i zaplombowano. Do naszej dyspozycji zostały dwa pokoje, w których toczyło się (a)normalne życie towarzyskie. Na samym początku przyszedł też do redakcji smutas z SB i zapytał Leonarda Czajkę (pełniącego wówczas funkcję naczelnego, po przejściu Ziembolewskiego na emeryturę), kogo z zespołu należałoby profilaktycznie zamknąć. Czajka powiedział, że najlepiej to wszystkich i pogonił tym stwierdzeniem smutasa. Po kilku tygodniach odwieszono redakcję, skończył się czas laby, trzeba było wziąć się do roboty.

Przeprowadzono też coś w rodzaju weryfikacji dziennikarzy. Celowo piszę „coś w rodzaju”, docierały bowiem do nas słuchy, jak to się dzieje w kraju, że wyrzucają niepokornych, a hołubią partyjny beton. Jak to u nas było, podaję na własnym przykładzie. Stanąłem przed obliczem mojego naczelnego Leonarda Czajki (do niego miałem całkowite zaufanie), obok niego siedział jakiś facet, który przedstawił się, że jest pracownikiem Komitetu Centralnego PZPR; był tam też chyba jakiś niższy rangą pracownik przemyskiego komitetu. Pouczony przez kolegów („tylko pamiętaj, żebyś nie pyskował”) zapytałem się, jaki charakter ma to spotkanie i czy aby nie odbywała się teraz osławiona akcja weryfikacyjna. Gość z Warszawy gorąco zaprzeczył, podkreślając, że jest to tylko luźna rozmowa, a on przyjechał, aby porozmawiać i zorientować się w środowiskowych nastrojach. Zacząłem więc go wypytywać o to, co się dzieje w kraju, on coś tam smędził o normalizacji, konieczności dziejowej, itp. Nikt nie zażądał ode mnie ideowej deklaracji, że uznaję stan wojenny za historyczne błogosławieństwo, i że Lenin jest moim idolem. Uścisnęliśmy sobie grabule i było po wszystkim.

Życie toczyło się dalej, a to w cudzysłowie ukazywało się regularnie w każdą środę. Chcąc przybliżyć aurę tamtych czasów, podam jeden przykład. Dostałem kiedyś zadanie napisania artykułu o odradzającym się oficjalnym ruchu związkowym w przeworskich zakładach pracy. Pojechałem do Przeworska. Próbowałem rozmawiać z działaczami, którzy jednak wymigiwali się od konkretnych wypowiedzi, albo w ogóle nie chcieli gadać. Zebrałem też opinie tzw. „szarych obywateli”. Opisałem to wszystko rzetelnie w artykule pod tytułem „Niewykonane zadanie”. Artykuł został w całości zdjęty przez cenzurę, pozostała mi tylko szczotkowa odbitka, a w opróżnionym miejscu zamieszczono tekst z jakiejś partyjnej oficjałki.

Wydawcą „Życia Przemyskiego” było Rzeszowskie Wydawnictwo Prasowe wchodzące w skład Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. Dyrektorem wydawnictwa był Józef Krajnik, który podobno przeszedł typową drogę partyjnej kariery i w końcu rzucono go na odcinek wydawniczy. Starał się, aby zapamiętano go jako swojaka. Cieszył się, kiedy dziękowaliśmy mu za comiesięczne „krajniki”, czyli bony, za które można było coś kupić w przyzakładowym (bezalkoholowym, niestety) barku. Od czasu do czasu dyrektor Krajnik przyjeżdżał do redakcji i wręczał wybranym dziennikarzom listy pochwalne. W dwóch wariantach – z wkładką i bez wkładki. Wkładką był dopisek o przyznanej nagrodzie pieniężnej.

W latach 80. pełniłem funkcję tak zwanego delegata redakcyjnego, starając się załatwić cokolwiek dla koleżanek i kolegów; wszak wtedy wszystko było deficytowe. Dyrektor Krajnik wyrażał zatroskanie o byt swoich podwładnych w rozmaity sposób. Kiedyś przywiózł do Przemyśla i rozprowadził pośród dziennikarzy książkowy bestseller, drukowany w Rzeszowskich Zakładach Graficznych, książkę Zbigniewa Lwa-Starowicza – „Seks partnerski”. Kupiliśmy chętnie, choć napomknąłem, że przydałyby się nam maszyny do pisania. W końcu (nie pamiętam już, w którym roku) umożliwiono nam wreszcie zakup walizkowych maszyn do pisania marki „Łucznik”. Mogłem już w domowym zaciszu wystukiwać na klawiszach.

Moje kontakty z dyr. Krajnikiem okupione zostały utratą kolekcji rysunków Edka Kmiecika. Podczas długich posiedzeń redakcyjnych, Edek odzywał się nie za często, natomiast przez niemal cały czas coś gryzmolił na kartkach. Były to jego świntusze bazgroły, urozmaicające szarą peerelowską rzeczywistość o element wyrafinowanego erotyzmu. Często poniewierały się po redakcji, a ja skrzętnie składałem je na kupkę. Zobaczył to kiedyś Krajnik na moim biurku i już nie dał sobie odebrać łupu. Trudno, dzieła sztuki chadzały krętymi, również Krajnikowymi, drogami.

Komuna trzeszczała, wydając pod koniec lat 80. śmiertelne drgawki. 4 czerwca 1989 roku – zdaniem Joanny Szczepkowskiej – „skończył się w Polsce komunizm”. Sztandar PZPR wyprowadzono, szykowały się wielkie zmiany, również i na prasowym poletku. Wiedzieliśmy, że partyjny koncern RSW „Prasa-Książka-Ruch”, ponoć jeden z największych w Europie, rozpada się na naszych oczach i przechodzi do historii.

Spisując te wspominki, jako jeden z mamutów lokalnego dziennikarstwa, starałem się dotąd niespiesznie stawiać stopy na tym memuarystycznym, grząskim gruncie; teraz przyśpieszam i przez kolejne lata przebiegnę tylko lekkim truchtem.

Kiedy koncern, będący naszym wydawcą, postawiono w stan likwidacji, rozpoczął się wyścig po funkcjonujące na rynku od lat tytuły prasowe. Założyliśmy, zarejestrowaną 31 stycznia 1991 roku przez Sąd Rejonowy w Przemyślu, Wydawniczo-Usługowo-Handlową Spółkę z o. o. „Publikator”. Tworzyło ją osiem osób (Zdzisław Besz, Alicja Bogusławska, Leonard Czajka, Czesław Duśko, Zygmunt Marciak – ostatni naczelny „starego” „Życia”, Robert Pawłowski, Barbara Sykała i Zdzisław Szeliga). Wiedzieliśmy, że nieco wcześniej zarejestrowano konkurencyjną w stosunku do nas spółkę „Ziemia Przemyska” z większościowym udziałem gminy miejskiej Przemyśl, udziałami „Solidarności” i nowych lokalnych elit. Zdawałem sobie sprawę, że szanse na zwycięstwo są minimalne, ale możliwe były jeszcze różne scenariusze. Ostatecznie przetarg wygrali nasi konkurenci. Olbrzymią większość tytułów po nieboszczce RSW „Prasa-Książka-Ruch” przejęły spółki związane z nową władzą. To zresztą całkiem naturalne w czasach historycznych przełomów.

Wynik przetargu o „Życie” był jednocześnie dla nas testem koleżeńskiej solidarności. Owszem, prawie wszyscy dziennikarze „Życia” (oprócz jednego, oraz bez Janka Miszczaka, który wcześniej skorzystał z propozycji pracy w „Nowinach”) zadeklarowali, że będą redagować nowe pismo, ale w życiu (tym bez cudzysłowu) różnie bywa. Idzie się tam, gdzie praca pewniejsza i perspektywy lepsze. Cementujące dla naszego zespołu okazały się słowa Marka Kamińskiego, szefa przemyskiej „Solidarności”, który zapowiedział, że na pracę pod nowym kierownictwem trzeba sobie zasłużyć. Nasz zespół okazał się bardziej scementowany, koleżeński i lojalny wobec siebie. Wszyscy złożyliśmy wypowiedzenia. 1 czerwca 1991 roku ukazał się pierwszy numer „Pogranicza” (na tytuł „Nowe Życie Przemyskie” nie zgodził się sąd) z podtytułem „tygodnik zależny (od czytelników)”. Decydując się na dzielenie losu z „Pograniczem”, zdawałem sobie sprawę z ryzyka, że jest to skok do basenu bez sprawdzenia czy w basenie jest woda. Można rzec, że przystając na to ryzyko realizowałem życiową maksymę – stanie po stronie słabszego. Za nami zostało logistyczne rozpasanie, służbowy samochód z kierowcą, trzy sekretarki… „Pogranicze” to były dwa pokoiki, dwie maszyny do pisania z demobilu i kilka osób niepewnych swego losu. Naiwność przedsięwzięcia pogłębiał też fakt, że nikt z nas nie znał się na sprawach biznesowych.

Różne były okresy w „Pograniczu”, przychodzili do nas różni ludzie, adepci żurnalistycznego zawodu, którzy tu rozwinęli skrzydła, młodzi zapaleńcy i różne dziwolągi. Najgłośniej zrobiło się o piśmie w 1992 roku za sprawą pozornie niewinnego – jak mi się wtedy wydawało – żartu. Ogłosiliśmy konkurs czytelniczy pod nazwą „Kogo należałoby zdekretynizować w województwie przemyskim?” Inspiracją było wystąpienie sejmowe marszałka – seniora Aleksandra Małachowskiego o potrzebie dekretynizacji życia politycznego w Polsce, poszerzając w ten sposób formułę dekomunizacji. Odzew zaskoczył wszystkich, napłynęło mnóstwo listów. Najwięcej głosów dostali – Rada Miejska w Przemyślu i wojewoda przemyski, ale lista wskazanych kandydatów była długa.

Myśleliśmy, że o tym żarcie szybko wszyscy zapomną. A tu bomba. Pozew sądowy z żądaniem przeprosin i wpłatą 100 tysięcy złotych na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Rychło zaczęliśmy też dostawać wezwania do prokuratury, najpierw jarosławskiej, później przemyskiej. W krótkim czasie wytoczono nam bodajże cztery procesy (w tym o obrazę prezydenta RP Lecha Wałęsy – bo jego też wskazał któryś z czytelników). Chodziliśmy na przesłuchania w prokuraturze i na rozprawy sądowe. Były niezłe jaja, a wszystko relacjonowaliśmy na łamach. Z wielkim entuzjazmem podszedł do naszej akcji marszałek Małachowski. Zainteresowały się tym tematem czołowe media ogólnopolskie; posiadam grubą teczkę wycinków prasowych na ten temat. Z czasem emocje opadły, znudziło nam się łażenie po sądach, zawarliśmy więc ugodę z mecenasem Andrzejem Matusiewiczem, który był jednocześnie przewodniczącym Rady Miejskiej w Przemyślu i sprężyną zabiegów sądowo-prokuratorskich przeciw „Pograniczu”. Zresztą, muszę przyznać, że wszystko odbywało się z zachowaniem kindersztuby. Z panem mecenasem (obecnie senatorem) rozmawiałem wtedy miło i dość często, bo mieszkaliśmy w sąsiedztwie i nasze drogi do pracy zazębiały się; miłe też były prywatne pogwarki z prokuratorami.

Pracowałem w „Pograniczu” w pionierskim okresie lat 1991–1993 i później w latach 2000–2001. W piśmie zmieniały się struktury własnościowe, zmieniali naczelni, ale największym irracjonalnym wręcz paradoksem historii jest to, że pod koniec 1998 roku zadłużone „Pogranicze” przejęła spółka, której współudziałowcem był… Marek Kamiński, ten sam były szef „Solidarności”, który kilka lat wcześniej zapowiedział, że na pracę pod nowym kierownictwem trzeba sobie zasłużyć. Po krótkim okresie ożywienia nastąpił jednak regres i w połowie 2002 roku „Pogranicze” przestało się ukazywać. Dziś historia tego periodyku jest tematem licznych prac licencjackich i magisterskich oraz prasoznawczych opracowań.

Odciskając ślady żurnalistycznej aktywności, nie mogę pominąć jeszcze dwóch redakcji, w których pracowałem. W 1991 roku wspólnie z „Młynkiem”, czyli Januszem Młynarskim, tworzyliśmy przemyski oddział Dziennika Obywatelskiego „A-Z”. W mojej pamięci utrwaliły się dwa wątki. Pierwszy to zmagania z dalekopisem, odesłanym już zupełnie do lamusa diabelskim ustrojstwem. Drugi to „decówki”, czyli kartki, na których powstało większość naszych prasowych dzieł. Wynajmując lokal od PSL-u, oddziedziczyliśmy olbrzymią stertę jednostronnie zadrukowanych nieaktualnych już ulotek wyborczych Tadeusza Deca, byłego wicewojewody przemyskiego i kandydata na senatora. Ma więc pan Tadeusz swoje zasługi w dziejach lokalnego dziennikarstwa.

W latach 1993–1996 z tymże „Młynkiem” tworzyliśmy przemyski pododdział rzeszowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. To tutaj, z wielkim strachem i obawą, a zarazem nabożną czcią, zetknąłem się z pierwszym w życiu komputerem. Mieliśmy jednego starego grata z czarno-białym monitorem, dysponowaliśmy też faksem. Rozpoczynała się dla mnie era nowinek technicznych, które wcześniej uznawane były jedynie za futurystyczne wizje.

Począwszy od młodzieńczej przygody, dziennikarstwo zdeterminowało całe moje życie. Na krótko zostałem urzędnikiem państwowym; funkcją rzecznika prasowego wojewody przemyskiego nie cieszyłem się zbyt długo, bo województwo przemyskie – w wyniku reformy administracyjnej – rychło diabli wzięli. Od 2001 roku pracuję w przemyskim Starostwie Powiatowym, zarabiając na chleb i wino jako inspektor do spraw mediów. Pióra jednak nie złamałem. Pisuję do kwartalnika „Przemyski Przegląd Kulturalny”, redaguję czasopismo samorządowe „Ziemia Przemyska” i okazjonalnie uczestniczę w rozmaitych edytorskich przedsięwzięciach.

Zmiany na medialnym polu obserwuję z dużym dystansem i niepokojem. Wiem, że we współczesnym świecie trudno obejść się bez komputera, jakoś sobie z tym diabelstwem radzę, choć nie mam nawyku buszowania po wirtualnej rzeczywistości. Uwiera mnie służbowa komórka, bez której też trudno by już było normalnie funkcjonować. Z nostalgią wspominam niektóre epizody sprzed wielu lat, podkreślając zawsze, że mam, mentalność XIX-wieczną, a od technologicznych nowinek bliższe są mi moje bibliofilskie zbiory.

Czując się mamutem, zostałem jednak całkiem niedawno przelicytowany przez kogoś ode mnie młodszego. Otóż za pośrednictwem państwa Kudłów, wielkich przemyskich patriotów, mieszkających od wielu lat w Krakowie i wydających w „grodzie Kraka” „przemyskie” pismo „Quod libet”, nawiązałem korespondencyjny kontakt z Michałem Kozerą, architektem, wnukiem znanego pisarza Przemysława Bystrzyckiego. Michał Kozera przesłał mi swoją publikację pt. „Wielokulturowe miasto Przemyśl, czyli cierpienia starego architekta”. Odwzajemniłem się moimi wydawnictwami i przypomniałem mu w liście, że doskonale pamiętam jego rysunki zamieszczane w „Życiu Przemyskim” na początku lat 80., kiedy był jeszcze studentem architektury. Zaznaczyłem też w liście, że – co prawda – mam mentalność XIX-wieczną i z trudem przyswajam elektroniczne nowinki, to jednak na wszelki wypadek podaję e-mailowy adres.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy w odręcznym liście odpisał mi: „Ma Pan podobno mentalność XIX-wieczną. To nic. Bo ja mam średniowieczną. Dlatego w ogóle nie używam Internetu i tą drogą kontakt między nami będzie niemożliwy. Przepraszam. W grę wchodzi tylko forma listowa”.

Po takiej deklaracji przybyła mi szczypta optymizmu; z tym rozpędzonym światem jeszcze nie jest tak źle. Kontaktujemy się więc listownie; on pisząc ręcznie, ja zaś posługuję się klawiaturą i drukarką. Broń Boże Internetem.

Komentarze

komentarze 4 do “Zdzisław Szeliga: Dziennikarskie wspominki, czyli mamuta stopy odcisk subtelny”

  1. Zdzislaw Gawel
    poniedziałek, 7 - gru - 2015, godz. 19:50

    Drogi Zdzislawie !

    Serdecznie gratuluje wszelakich osiagniec.Zbliza sie czterdziestolecie naszej wycieczki.Znalazlem nr telefonu do starostwa.Sprobuje zadzwonic I zapytac o adres e-mail. Od kilku lat mieszkam w okolicach Chicago. Pozdrawiam.
    Zdzich

  2. Renata
    niedziela, 5 - lip - 2020, godz. 18:03

    Szanowny Panie Zdzisławie, podziwiam niewiarygodność Pana wpisu o Edwardzie Kmieciku. Jeśli był Pana przyjacielem, to pewno doskonale Pan powinien wiedzieć, że był wdowcem. Miał żonę Zofię, która po ciężkiej chorobie zmarła w 1956 roku. Czyżby Edward wstydził się tego, że tylko raz w Poznaniu odwiedził jej grób, a z rodziną zmarłej żony zerwał kontakt?
    Jestem w posiadaniu listów Zosi do swojej siostry i mamy z Wrocławia, Kłodzka i Szklarskiej Poręby. Zdjęć z pogrzebu i innych. Pozdrawiam, córka siostry Zosi, żony Edwarda.

  3. Janina
    piątek, 10 - lip - 2020, godz. 20:00

    Pani Renato jak można z panią się skontaktować? Jestem córką Edwarda Kmiecika. Wspominał mnie o zmarłej żonie. Pozdrawiam. Janina Kmiecik.

  4. Tomek
    niedziela, 21 - lut - 2021, godz. 23:48

    Witam,
    Ja również chiał bym się z Paniami skontaktować, również znałem Edwarda i historia przedstawiona przez obie Panie staje się nie tylko ciekawa, ale delikatnie zagmatwana. Sugerowało by to, że któraś z Pań, przepraszam, ale delikatnie mija się z prawdą. Pozdrawiam Tomek

Pozostaw komentarz:





  • Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska

    legitymacja Członkowie naszego stowarzyszenia mogą uzyskać legitymacje dziennikarskie (International Press Card) Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy FIJ (IFJ), z siedzibą w Brukseli.
  • POLECAMY

    Dziennikarz Olsztyński 4/2023  
    BEZPIEKA WIECZNIE ŻYWA Trafiamy na książkę Jacka Snopkiewicza „Bezpieka zbrodnia i kara?”, wydaną wprawdzie przed trzema laty, ale świeżością tematu zawsze aktualna. „Bezpieka” jest panoramą powstania i upadku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, urzędu uformowanego na wzór radziecki w czasach stalinizmu.

    Więcej...


    Wojciech Chądzyński: Wrocław, jakiego nie znacie Teksty drukowane tutaj ukazywały się najpierw w latach 80. ub. wieku we wrocławskim „Słowie Polskim”, nim zostały opublikowane po raz pierwszy w formie książkowej w 2005 roku.

    Więcej ...


    Magnat prasowy, który umarł w nędzy 17 grudnia 1910 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer Ilustrowanego Kuryera Codziennego – najważniejszego dziennika w historii polskiej prasy. Jego twórca – pochodzący z Mielca – Marian Dąbrowski w okresie międzywojennym stał się najpotężniejszym przedsiębiorcą branży medialnej w Europie środkowej.

    Więcej ...


    Olsztyńscy dziennikarze jako pisarze Niezwykle płodni literacko okazują się członkowie Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia. W mijającym roku ukazało się sześć nowych książek autorów z tego grona. Czym mogą się pochwalić?

    Więcej ...



    Wyścig do metali rzadkich Niedawno zainstalowany w Warszawie francuski wydawca Eric Meyer (wydawnictwo o dźwięcznej nazwie Kogut) wydał na przywitanie dwie ciekawe pozycje, z których pierwszą chcemy przedstawić dzisiaj. To Wojna o metale rzadkie francuskiego publicysty Guillaume Pitrona, jak głosi podtytuł Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej.

    Więcej...

     

  • RADA ETYKI MEDIÓW

  • ***

    witryna4
    To miejsce przeznaczamy na wspomnienia dziennikarzy. W ten sposób staramy się ocalić od zapomnienia to, co minęło...

    Przejdź do Witryny Dziennikarskich Wspomnień

    ***

  • PARTNERZY

    infor_logo


  • ***

  • FACEBOOK

  • ARCHIWUM

  • Fundusze UE

    Komitety Monitorujące Reprezentacja Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej jest pełnoprawny, członkiem Komitetów Monitorujących programy krajowe i programy regionalne. Aby wypełnić wszystkie wymogi postawione przed Stowarzyszeniem Dziennikarzy podajemy skład poszczególnych Komitetów Monitorujących.

    Więcej...