Ryszard Zatorski: Zatoczyłem krąg

| 20 lip 2015  09:01 | Jeden komentarz

W szczerości i autentyczności wspomnienie zawsze jest nieco inne niż pamiętnik, czyli zapisywanie zdarzeń i przemyśleń na gorąco – z dnia na dzień. Wspomnienia zapisywane po latach przedstawiają obrazy widziane i korygowane, choćby nawet podświadomie, przez późniejsze doświadczenia i wiedzę nabytą. Może się nawet zdarzyć, że stają się poniekąd literackim przetworzeniem dawnych wydarzeń. Żadnej z tych form – pamiętnika i wspomnienia – nie należy jednak wartościować jako lepszej czy gorszej, one są tylko inne. Nie znoszę natomiast wymądrzania się różnych „bohaterów”, którzy oceniają innych z perspektywy dzisiejszej, nie bacząc na uwarunkowania, jakie towarzyszyły postępowaniu ludzi przed laty, w odmiennych całkowicie wszak okolicznościach. Będę się starał, aby oddać to, co kierowało moim zawodowym losem bez takich emocji czy wyrachowania. Nie wiem, z jakim skutkiem.

Dzisiaj moje ścieżki

dziennikarskie jakby zakreśliły krąg i powróciłem do źródeł, do obszarów, skąd wyszedłem i które są mi najbliższe, a dotyczą – ujmując najkrócej – kultury. Redaguję obecnie od prawie dziesięciu lat miesięcznik społeczno-kulturalny „Nasz Dom Rzeszów”, a zaczynałem tę wędrówkę od pracy w zapomnianym już trochę miesięczniku społeczno-kulturalnym „Profile”, który ukazywał się od 1969 roku przez lat dwadzieścia, aż do przewrotu ustrojowego, który przyniosła nam „Solidarność”. Wtedy tytuły gazet i wydawnictwa Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka Ruch”, giganta europejskiego, zawłaszczone zostały przez beneficjentów rewolucji zapoczątkowanej zrywem sierpniowym w 1980 r. i częstokroć wyssane dla prywatnych interesów. Dziś po RSW i „Ruchu” zostały szczątki.

Wtedy poległy i moje „Profile”, choć mnie już w nich wówczas nie było formalnie, bo od kwietnia 1981 roku pracowałem w gazecie codziennej, centralnej – „Trybunie Ludu”. Znalazłem się tam trochę z przypadku, poproszony, gdy powstał wakat po Ryśku Niemcu, który zwolnił to miejsce, przejmując stery naczelne w krakowskim „Dzienniku Polskim”. Zanim powiedziałem tak, zapytałem wówczas Ryśka, czy warto? – A ile masz lat? – odpowiedział pytaniem. – Trzydzieści pięć. – No to możesz jeszcze próbować. Ryszard Niemiec był takim naszym guru, zwłaszcza jako reporter i organizator środowiska zawodowego. Robił dużo, by jakość pracy dziennikarskiej była jak najwyższa. Wskazywał wzory, zapraszał autorytety z wielkim dorobkiem reporterskim, inicjował wydawnictwa i konkursy. Zachęcał do stawania w reporterskie szranki, dawał za wzór tych, jak np. Jacek Stachiewicz, którzy zdobywali laury.

Miał rację, w dzienniku, jako przedstawiciel gazety na wielki wówczas region starego województwa rzeszowskiego, znalazłem się w zupełnie innym świecie obowiązków i codziennej gonitwy. Ale przecież na własne życzenie, bo miałem już wtedy dość w „Profilach” owego urzędolenia jako sekretarz redakcji, poprawiania cudzych tekstów i dbania o przysłowiowe mydło i papier toaletowy, gdy tyle wokół się zmieniało w owej strajkowo-rewolucyjnej euforii, gdy wręcz za progiem nawet to się działo, jak podczas strajku chłopskiego ogniskowanego w siedzibie ówczesnego WRZZ przy pl. Zwycięstwa, obecnie noszącym imię Ofiar Getta. Zazdrościłem kolegom, którzy mogli tam być bez przerwy, śledzić, opisywać, a bywało, że i uczestniczyć czynnie w redagowaniu biuletynów strajkowych.

Nie wahałem się zatem podjąć nowych, innych obowiązków w centralnym dzienniku. Nie zawsze innych, bo po ścieżkach kultury często nadal chadzałem. Bywały takie dni i tygodnie, że zwłaszcza z kręgu teatru w mojej „Trybunie” (bo z czasem tylko ten człon nazwy pozostał) było więcej publikacji z Rzeszowa i regionu niż we wszystkich lokalnych gazetach razem wziętych, które w skomercjalizowanych funkcjach kulturę miały w dalekim poważaniu. Bywało, że na wywiady literackie, np. przy kolejnych książkach Zbigniewa Dominy, poczynając od „Syberiady polskiej”, na wywiady z reżyserami i twórcami oraz recenzje otrzymywałem całe strony, a nawet rozkładówki na obszernych łamach tej gazety, w czym pomocni byli także moi koledzy warszawscy, by wspomnieć o jednym z ostatnich szefów działu krajowego Krzysiu Stanisławiaku, nie mówiąc o „Grubym”, czyli o nieżyjącym już niestety Jurku Bieleckim, którego zastałem jako szefa nad nami terenowcami, potem był sekretarzem redakcji, a odszedł jako zastępca redaktora naczelnego, zaraz po wyprowadzeniu sztandaru PZPR na zjeździe w 1990 roku. Odsunięty przez nową ekipę redakcyjną z Markiem Siwcem na czele.

Nie miałem w sobie, a szkoda, archiwistycznej dokładności gromadzenia własnych publikacji, których przez ponad 45 lat zebrało się moc, by je dowolnie dziś przeglądać i czerpać z nich do takich chociażby wspomnień, nie mam i obecnie czasu, by siedzieć w bibliotekach i odszukiwać te, które do takich opowieści bardzo by się przydały. Komputerowa niezaprzeczalna przydatność pamiętania wszystkiego, co napisałem, przyszła niestety o wiele później. Jeszcze bowiem nawet w owej ponownie strajkowej atmosferze roku 1988 i kolejnego po nim aż do przełomu, ciągle narzędziem najszybszego komunikowania z redakcją był dalekopis albo telefon, stacjonarny oczywiście. Utrudnienia i zaleta zarazem, bo kontakt ze mną redakcja miała tylko wtedy, gdy mnie to odpowiadało. Oddział „Trybuny” był w Rzeszowie bez adresu, czyli tam, gdzie ja się akurat znajdowałem i chciałem do redakcji zadzwonić, albo odebrać stamtąd telefon pod jedynym umownym i znanym szefom adresem, czyli moim prywatnym domowym. Potem w jakimś stopniu takim dokuczliwym łańcuchem była komórka.

Pierwszy raz i to z pożyczonej komórki skorzystałem podczas pielgrzymki Jana Pawła II w 1997 roku, gdy odwiedził Duklę. I stamtąd na gorąco trzeba było podesłać pilne informacje, aby mogły się ukazać w dniu następnym w gazecie. Tak dziś sobie myślę, że cała ta nasza gromada prasowa z różnorakich mediów miała przywilej być prawie na wyciągnięcie ręki od papieża w owym załomie muru przed klasztorem, gdy tymczasem wierni słuchali go z głośników na odległym stadionie. W jakiś nieuprawniony rzec by można sposób byliśmy tam wśród owej elity kościelnej, a ściślej obok niej, wśród której rzucał się w oczy znany już wtedy powszechnie prałat Henryk Jankowski. Stał tam odmienny od wszystkich, jakby nieco po świecku, w takiej przedłużonej marynarce zamiast sutanny. Po reportersku słuchaliśmy homilii papieża, zapewne inaczej niż ci wierni ze stadionu, wyłuskując te zdania, być może inne przez każdego z nas, ważne do przekazania informacji dyktowanej za chwilę przez telefon.

Pamiętam też odmienną w nastrojach aurę pod koniec lat osiemdziesiątych, podczas strajku siarkowców tarnobrzeskich, a ściślej z Jeziórka, gdy przy okazji testowano, na ile można sobie pozwolić z przestojem, aby nie zaczopowały się otwory wydobywcze siarki, i strajku hutników ze Stalowej Woli, których odwiedził sam Lech Wałęsa, by pomóc mediować i ugasić w rezultacie pożar buntu. Gdy stamtąd dotarła do Tarnobrzega wieść o porozumieniu, był to czas między północą a ranem i nikogo wokół w Urzędzie Wojewódzkim w Tarnobrzegu nie było, kto potrafiłby te kilka zdań porozumienia ująć i zapisać na maszynie w formie dokumentu. Szybko zaoferowałem się do tej roli. Podłożyłem w maszynie jedną kalkę więcej i jako pierwszy z dziennikarzy miałem w ręku ów komunikat o porozumieniu.

Albo te nieustanne wtedy zmagania i wyścigi z techniką i czasem. Na przykład, gdy w mieleckiej WSK oddawano we wrześniu 1984 roku 10-tysięczny egzemplarz „Antka”, czyli An-2, samolotu wielozadaniowego, dwupłatowca, który nie miał równego sobie w świecie, oczywiście nie ze względu na parametry techniczne, ale z uwagi na ową wielkość nieprzerwanej seryjnej produkcji. Najbliższym miejscem, skąd można było nadać wiadomość po tej uroczystości, był hotel Jubilat, gdzie znajdował się oczywiście dalekopis. Ale z dawnych częstych kontaktów z Robotniczym Centrum Kultury – gdzie pani dyrektor Irena Nowakowska była mózgiem artystycznych inicjatyw i ich organizatorem, a czuwał nad całością dyrektor Franciszek Duszlak – wiedziałem, że przecież i tamże jest dalekopis. Pobiegłem do RCK nieodległego zbytnio od Jubilata. Jednak pechowo, bo akurat była awaria tego sprzętu w domu kultury, zatem w te pędy zawróciłem do hotelu, ale tam już stała długa kolejka kolegów po piórze do tego jedynego dalekopisu. A czas naglił. W końcu nie miałem wyjścia i w rezultacie nadałem wiadomość z pobliskiej budki telefonicznej, skracając ją maksymalnie już podczas dyktowania „na słuchawki” maszynistce w redakcji w Warszawie.

W 1996 roku hotel Budimex w Rzeszowie przy ul. Kopisty zmienił miano na Prezydencki, na pamiątkę, że mieszkali w nim wtedy prezydenci państw środkowoeuropejskich, którzy przybyli na szczyt zwołany do Łańcuta. Prezydenci dziewięciu państw, od Włoch po Niemcy – a wśród nich na specjalne zaproszenie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego także Leonid Kuczma z Ukrainy – obradowali w zamku. Dziennikarze w budynku po przeciwnej stronie ulicy mieli biuro prasowe i słuchawki, by korzystać z tłumaczy, gdy przemawiały głowy państw. Niestety, docierała tylko wersja angielska. Wedle wyjaśnień organizatorów, winne awarii były szczury, które w nocy przed szczytem przegryzły światłowody. Oczywiście dla nas najważniejsze było szybkie dotarcie potem do jakiegoś dalekopisu, by nadać wiadomość. To był piątek, a moja gazeta wychodziła także w sobotę. Nie namyślając się, wsiadłem do samochodu i gnałem do Rzeszowa, do przyjaznego miejsca, by zainstalować się przy dalekopisie w oddziale agencji PAP, gdzie koledzy redaktorzy, Leszek Kolijewicz i Franiu Pipała, chętnie mi na to przyzwalali, a często pomagała pani Władzia, maszynistka, najbieglej z nas obsługująca dalekopisy.

Gnałem od Łańcuta do Rzeszowa pustą międzynarodową E40, nawet nie zatrzymywany przez patrole policyjne, bo za szybą miałem prasowy identyfikator. Na samym początku dano mi tylko sygnał, bym się dobrze spieszył. Okazało się, że trasa była zamknięta dla ruchu, bo wyruszyłem tuż przed kolumną wozów prezydenckich, które niedługo mknęły tędy do hotelu w Rzeszowie. Jechałem tak długi odcinek sam tylko, nie mając nikogo w zasięgu wzroku ani przed sobą, ani z tyłu.

Bywa, że życie przynosi materiał reporterski na tacy. Kiedyś, w początkach lat osiemdziesiątych, wracaliśmy w niedzielę z żoną z jej rodzinnego Lubaczowa. Było po burzy i ulewie. Nagle utknęliśmy w Przeworsku na rzece Mleczce, która rozlała się szeroko niczym San, a może Wisła, i rwała wysoko nad mostem. Skierowałem się do hotelu przy trasie na Sieniawę, gdzie był już sztab akcji przeciwpowodziowej i zasięgnąłem pierwszych wiadomości o poczynaniach ratowniczych, porozmawiałem też z innymi ludźmi i nadałem stamtąd wiadomość do gazety, a po kilku godzinach, forsując maluchem most przez wodę, nadal jeszcze sięgającą progów samochodu, dotarłem do Rzeszowa.

Na drugi dzień pogłębiałem temat na rozlewiskach w okolicach Kańczugi. Ale po drodze, w pośpiechu tankując benzynę na stacji w Krasnem, położyłem saszetkę na dachu samochodu i nieświadom tego, ostro stamtąd wyjechałem. Zguba, jak się okazało, na zakręcie poleciała do rowu. Widział to uczciwy znalazca, na drugi dzień pojechałem do Łańcuta i wszystkie dokumenty wraz z zawartością portfela miałem w kieszeni.

I tak to bywa, dla jednych kataklizm jest dotkliwością nieobliczalnej i nieprzewidywalnej przyrody, dla dziennikarza ważnym tematem, na którym można nawet uciułać honoraryjnego grosza. Podobnie było ze strajkami, których przeżyłem dziennikarsko wiele w różnych miejscach i formie – to były zbliżenia bezpośrednie do bolesnych przeważnie problemów, nieporównywalne do tych przetransponowanych przez przekaz telewizyjny. Setki rozmów ze strajkującymi i dziesiątki godzin czekania na tych, co mieli przyjechać do nich i negocjować. Czekanie na pierwsze wiadomości, gdy ktoś wychodził z tych przeważnie zamkniętych dyskusji, czekanie na komunikat i pierwsze uwagi negocjujących stron. Czekanie i prawie zawsze powrót do domu głęboką nocą, jak kiedyś ze Stalowej Woli, z huty, gdy na pustej na szczęście drodze pod Stobierną prawie zasnąłem, a może tylko na moment opadły mi powieki i chyba noga z gazu się zsunęła, gdy nagle ocknąłem się i spostrzegłem, że jestem po drugiej stronie szosy przy rowie.

Tych zdarzeń były setki, każde miało swoją historię, często dziejącą się obok zamierzonego celu wyprawy. Nieraz zabawną. Ilekroć spotykam Mietka Nyczka, który przez lata dowodził oddziałem redakcji „Nowin” w Przemyślu, tenże przypomina mi żartobliwie o dozgonnej wdzięczności za „uratowanie” go od zamarznięcia kubkiem gorącej herbaty. Towarzyszyliśmy wtedy prasowo na wyjeździe do Drohobycza zespołom artystycznym z Centrum Kultury w Przemyślu. Było to w porze zimowej, hotel niedogrzany, za dodatkowy koc służyć mogła tylko kapa. Wszystko to za mało – napar z herbaty okazał się zbawienny. Podobnie jak płyn ognisty z butelki owiniętej w gazetę, z której Mieczysław utoczył z wzajemnością kropli sporo. To wtedy z owego pobytu w znaczonej polskimi śladami jeszcze radzieckiej republice ukraińskiej, mogłem przywieźć kozę łaciatą czarno-białą, którą na drohiczyńskim bazarze wpychał mi do rąk za kilka rubli jakiś namolny handlarz. Po co mi koza na dziesiątym piętrze w blokowisku, próbowałem się bronić. Ale nie ustępował i o mało mi nie wetknął sznurka do rąk. Pewnie bym ją przeszmuglował przez granicę, jeśli komuś udało się wtedy przewieźć harmonię, a innemu motocykl. Tylko czy kozie podobałaby się taka podróż.

Innym razem wyprawiliśmy się reportersko do Lwowa z Adamem Warzochą („Nowiny”) na pierwszą rocznicę już wolnej i niepodległej Ukrainy. Na Prospekcie Swobody (dawne Wały Hetmańskie) wiodącym od placu Mickiewicza pod Teatr Opery i Baletu przy pomniku Tarasa Szewczenki, najwybitniejszego ukraińskiego poety narodowego i malarza, orędownika przyjaźni Polaków i Ukraińców, odbywała się patriotyczna manifestacja. Zastanawialiśmy się wtedy, co oznaczały liczne tam czerwono-czarne flagi wśród narodowych niebiesko-żółtych. Objaśnienie przyszło później – to były banderowskie symbole, takie same jak te, pod którymi stali w 2014 roku na Majdanie w Kijowie także polscy politycy, m.in. Jarosław Kaczyński, czy Saryusz-Wolski, który nawet wykrzykiwał banderowskie hasło: „Sława Ukrainie – herojam sława”.

Adam Warzocha zmarł przedwcześnie. Bardzo brakuje w naszym środowisku tego niezrównanego dziennikarza – reportera i publicysty, kolegi, którego nie krępowały żadne różnice polityczne czy światopoglądowe. Szczerego i uczynnego w tej przyjaźni. Ciągle jest obecny, widzę go nieustannie w tych niezliczonych wędrówkach, gdy zbieraliśmy materiały prasowe, nie wadząc sobie, a wręcz przeciwnie, pomagając różnorako, bo do różnych gazet wszak pisywaliśmy. To z takich wspólnych z Adamem wyjazdów przywiozłem znajomość po dziś dzień m.in. z niezwykłym Polakiem ze Lwowa, prof. Leszkiem Mazepą – wówczas liderem, założycielem i pierwszym prezesem Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, a od 1991 roku prezesem honorowym. Prof. Mazepa, muzyk i pedagog, badacz kultury muzycznej pogranicza i prezes założyciel Rzeszowskiego Towarzystwa Muzycznego, od prawie ćwierćwiecza dzieli swoje przywiązanie pomiędzy Lwów i Rzeszów, bo wpierw jeszcze w WSP, a potem Uniwersytecie Rzeszowskim zapisał swoją naukową obecność.

Każdy piszący

ma na pewno takie teksty, które nawet sam czyta po latach z przyjemnością i podziwem dla bohatera reportażu. Takim jest opowieść o Czadach i Biesach, legendach bieszczadzkich tworzonych i pisanych słowem, pędzlem, dłutem, m.in. przez artystę i pedagoga Zdzisława Pękalskiego z Hoczwi, zmagającego się teraz z chorobą, a wtedy w jego domu zastałem w pracowni człowieka pełnego wigoru, niezwykłego gawędziarza i ujmującego gospodarza. Tak go zapamiętałem. To było w grudniu 2006 roku. Tamte wrażenia i opowieści artysty tak wtedy zapamiętałem, zapisałem i opublikowałem pt. „Czady i Biesy”.

Diabły w wyobrażeniu plastycznym zadomowiły się w Bieszczadach niedawno, współcześnie wręcz, ich legendę przybliża Zdzisław Pękalski, artysta mieszkający w Hoczwi, który wędrując po bieszczadzkich wsiach, słuchając starych mieszkańców, wydobywa z ich gawęd bieskie wątki.

Bo sięgając w przeszłość, nie znajdziemy wszak w sztuce ludowej Bojków i Łemków diabła ani malowanego, ani rzeźbionego. Diabła się po prostu bano, bano się też przedstawiać go w postaci figurek. Na przykład nieżyjąca już artystka ludowa Zofia Roś z bieszczadzkiej Bachlawy broniła się jak mogła przed rzeźbieniem diabłów. Ale przymuszana przez kupców, gdy już wykonała te nieliczne w jej życiu, to zaraz usuwała je z domu, nawet na noc nie trzymała takiego w mieszkaniu. Gdy był niedokończony, to kazała go wynosić do szopy. W dzień była jakby odważniejsza.

Zdzisław Pękalski, artysta sławny w całej Polsce, domniemywa, że tak samo ludowi artyści łemkowscy i bojkowscy musieli się bać diabłów. Ten niezwykły znawca obyczajów tutejszych i wierzeń zapewnia, że diabeł występował w Bieszczadach pod różnymi postaciami. Nawet nie chciano go nazywać po imieniu, a zastępczo niejako określając mianem Zły, Złe Zło, albo też bezosobowo: Ono tam jest, Ono tam straszy… Słyszało się też o diabłach Wychowańcach. Ludziom, którzy je posiadali dobrze się powodziło, choć – gdy umierali – to ich dusze wędrowały do piekła. Ale chłopi byli chytrzy i u skraju życia potrafili darami na kościół i spowiedzią znienacka umknąć Wychowańcowi.

Skąd się Wychowańce brały? – Ano przez dwa tygodnie trzeba było nosić pod lewą pachą jajko od czarnej kury i z tego się wylęgał taki opiekun, którego trzymano na strychu, żywiąc niesoloną kaszą – opowiada Pękalski. – Był on niewidoczny także dla swego pana, ale obecny bez przerwy. Pomagał w gospodarstwie, na pieniądzach gospodarzowi nie zbywało… Nie ma ich już teraz. Ostatnią wiadomość o Wychowańcu miał Pękalski od jednego starego mieszkańca Hoczwi. Wychowańce to raczej takie górskie diabły. Z tych zasłyszanych opowieści, które niegdyś w odległych czasach wiedziono po przyzbach albo przy ogniu domowym, pozostały i te o demonach bieszczadzkich, bo Mamun czy Behyń, Topielic, Wodnic, Południc, Chmarnic albo Południków do diabłów przecież zaliczyć nie można. One się jednak z nimi kojarzyły, bo były na czarcich usługach. Tak jak czarownice, a wśród nich Bosorki, które potrafiły odczarować uroki (takie pozytywne czarownice), zaś ich odpowiednikami męskimi byli Baczowie, choć zło te stwory potrafiły też wyrządzić. Teraz, gdy kultura łemkowska i bojkowska się zatraciła, to poznikały, bo na innych terenach już tej mocy nie miały.

Były też diabły Błądy. Jeden taki chłopa ze Średniej Wsi tak po nocy wodził z koniem, aż ten pogubiony zatrzymał się do rana i gdy mgły opadły okazało się, że stoi w polu opodal własnej chałupy. To postawił potem krzyż w tym miejscu, żeby Błąd innych już nie kołował i stoi ten krzyż we wsi do dziś.

Z wyobrażeniem diabła ludzie mieli do czynienia w cerkwi na obrazach Sądu Ostatecznego, gdzie dusze potępionych diabły wiodą do piekła. Ale motyw ten powtarzali zawodowi artyści, powielali wzory, które gdzieś od wieków istniały w ikonie, lud zaś nadal się diabłów bał i ludowi artyści także. Czy to były diabły bieszczadzkie, dlatego że w cerkwiach bieszczadzkich? Nie, ale to był pewnego rodzaju wzór. W Bieszczadach diabły rzeźbiono dopiero po drugiej wojnie światowej, gdy Cepelia zaczęła organizować konkursy. Wtedy obok świątków zaczynają się pojawiać nieliczne diabły.

Tu, w naszych Bieszczadach – przypomina Zdzisław Pękalski – legendę o Biesach i Czadach, odgrzebaną przez Wincentego Pola, gdy bywał u Krasickiego w Lesku, przetworzył jako pierwszy Marian Hess, nieżyjący już rzeźbiarz, który mieszkał w Dwerniku. Legenda ta lokowała Biesy i Czady – tę specyficzną odmianę diabłów – na czarcim pustkowiu, które odtąd już zawsze pozostało Bieszczadami, odkąd Biesy i Czady z tym tylko zakątkiem się związały.

Zadomowiły się też w pracowni Pękalskiego i innych. Bies to był zły diabeł, a Czady to diabełki miłe, pozytywne, takie anioły diabelskie. Jedne i drugie u Pękalskiego są takie bardziej ludzkie w wyglądzie, bo „nakazuje on swym Biesom, by robiły to, co on zechce”. A mocarne są tylko, gdy mają skrzydła. Czady Pękalskiego skrzydeł nie mają, za to nosy zadarte, perkate, Biesy zaś – ostre, orle. Bo Czady to dobre diabełki, które poza figlami niegroźnymi, nie robią większych krzywd ludziom. A Biesy? Biesy odwrotnie – mogą skusić do złego, są powodem różnych złych postępowań u ludzi. Ale diabły Pękalskiego, jak sam o nich mówi, są raczej ucieszne, sympatyczne, niebudzące skojarzeń, że mogą zrobić krzywdę: z ludzkimi cechami, z ludzkimi przywarami.

Tworzył je i tworzy, od kiedy tu jest w Bieszczadach. Robił diabły kryzysowe w czasach kartkowych, zabiedzone, z zapadniętymi brzuchami, były też inne frasobliwe oparte na ikonografii Chrystusa. Czemu tylko Chrystus ma się za nas martwić – myślał sobie Pękalski i rzeźbił Biesy, sadzając je na kloceczku, podparte, ze smutną twarzą, co czasem odbijało wręcz stany duchowe artysty. Robił też diabły tłuste, odżywione, uśmiechnięte, które miały się dobrze: diabły kusiciele, które ciągną ludzi do alkoholu albo innego złego. Rzadko bardzo robił Paskudniki – diabły z genitaliami na wierzchu. Ale to tylko wtedy, gdy ktoś specjalnie życzył sobie mieć takie w swej kolekcji.

Biesy i Czady Pękalskiego zawsze mają kopyta rozdzielone, jak u krowy, na wzór greckich Satyrów; są też owłosione na pośladkach i udach, z ogonami, chyba że się trafia diablica, to ogona nie ma. Posiadają pępek, co świadczy, że się rodzą, mają rogi i duże świńskie uszy. A na obrazach zawsze są polichromowane na czerwono, bo wszak z płomieni się wywodzą i tę czerwień piekielnego ognia mają w sobie. Takie są te diabły Pękalskiego. Najczęściej z butelką wódki, inaczej niż u jego ucznia, Janka Niedźwiedzia z Polańczyka, którego Biesy piwo bardziej lubią, albo Biesy nieżyjącego Jędrka Wasielewskiego „Połoniny”, który ich nawet diabłami nie nazywał, tylko rzeźbił zawsze Dusiołki. Może z przekory, może mu się nazwa podobała, zaczerpnięta z poezji, z literatury…

Porozsiadały się Biesy i Czady u Pękalskiego na obrazach, w rysunkach i rzeźbach, nalewają chłopom wódkę, kuszą dewotkę, szarpiąc za różaniec i książeczkę do nabożeństwa, cieszą się z wypędzania Adama i Ewy z raju, wskazując im pokusy świata, pomagają pędzić bimber, wylegują się Czady z butelkami na urlopie, zażywne, zastanawiając się, kogo by tu doprosić do pijaństwa, takie kudłate, tłuściutkie… Bo Biesy są już chytre w spojrzeniu. Jak taki prowadzi albo jedzie na chłopie, to wiadomo, że delikwenta w grzechu opilstwa umoczył. Jest wśród nich także na wzór ruskiej ikony Józef Wissarionowicz, traktowany wszak, gdy żył, jak święty jaki, któremu aureolę trzymają diabły, a że zło zbiera częstokroć żniwo większe, to i owe Biesy zadowolone. Wprzęga je Zdzisław Pękalski w rzeźby, obrazy i rysunki do wypełniania określonych funkcji legendy. Uwiązane w obserwacje życia, jak na tym obrazie, gdzie bieska radość ogromnieje, gdy i stan opilstwa jego kompanionów zogromniał. I tak Pękalski podtrzymuje i tworzy legendę o bieszczadzkich Biesach i Czadach, które też nikogo urazić nie mogą, bo i powstają przecież „bez urazy”.

Rozpychają się diabły w pracowni Zdzisława Pękalskiego jak u siebie, wesołe, kuszące bądź leniwie gnuśne. Jeden nawet zawisł wyrzeźbiony nad stołem opodal pieca, gdzie buzuje ogień i baczy na wszystko, co się pod nim dzieje. Jak wszystkie jego Biesy, ma skrzydła, takie jak nietoperz, odmienne od anielskich, boć przecież diabły to strącone anioły. Rozsiadły się owe Biesy i Czady na deskach wymalowane, na rysunkach i w rzeźbach wyobrażone, rozpychają się wśród wizerunków świętych, pośród owych Chrystusów i Madonn, nie szkodząc sobie wzajemnie, a nawet są jakby w zgodnym wyobrażeniu plastycznym w jednym z tryptyków, gdzie Chrystus frasobliwy ma po bokach Anioła i Biesa. Rozpychają się w domu artysty, który stoi na rozstaju dróg bieszczadzkich w Hoczwi, w centrum wsi, gdzie krzyżują się obwodnice duża z małą, na ramieniu w kierunku Polańczyka. Rozpychają się, póki ktoś nie wejdzie tu i nie zabierze któregoś na zawsze. Dziesiątki ich wywędrowało do innych właścicieli. Czasem w postaci fajki wyobrażonych, w trzonkach łyżek drewnianych, albo jak ten zafrasowany, że aż mu się ramiona i tułów wydłużyły i zasklepiły w całą łyżkę.

Zdzisław Pękalski przyznaje, że lubi te swoje Biesy i Czady, może bardziej niż Anioły (które też rzeźbi, rysuje i maluje), bo te z diabelnej rodziny są bardziej ludzkie, chytre, nie takie grzecznie ułożone w sukieneczkach głupiej niedorajdy. – Diabeł – objaśnia Pękalski – to też taka sakralna postać; gdyby nie kusił do grzechu, księża nie mieliby co robić, nie mieliby kogo gromić i nawracać… Diabeł jest potrzebny jak szczupak w stawie dla innych ryb, by szum robić i mącić wokół, ruch tworzyć, by się coś działo.

Wracam do moich korzeni

dziennikarskich, a te nierozerwalnie są kojarzone z osobą profesora Stanisława Fryciego, prawdziwego współczesnego humanisty. Profesorem nazywałem go zawsze. Od spotkania na egzaminie wstępnym do Liceum Pedagogicznego im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego w Wolborzu, także przez pierwsze studenckie lata, gdy był jeszcze tylko doktorem, a potem docentem i dziekanem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie oraz później, gdy już osiadł z rodziną w Warszawie i kierował ministerialnym Instytutem Kształcenia Nauczycieli, swe naukowe pasje rozwijał w stolicy oraz innych ośrodkach akademickich, pieczętowane tytułami doktora habilitowanego i profesora zwyczajnego. Zmarł 14 maja 2013 roku w Warszawie. Miał 80 lat.

W kręgu naukowych zainteresowań badawczych najbliższa mu była literatura dla dzieci i młodzieży, ale i literatura współczesna oraz wcześniejsza, także problematyka dydaktyki języka polskiego w relacjach z systemami oświatowymi w świecie, a także zagadnienia kultury teatralnej, filmowej. Doceniał bardzo twórców w regionach. Inicjował, organizował i redagował periodyki naukowe oraz czasopisma regionalne i ogólnopolskie, w tym m.in. wspomniane rzeszowskie „Profile”, które wymyślił i prowadził jako redaktor naczelny od 1966 roku, najpierw jako „Kwartalnik Rzeszowski”, który w dwa lata później zyskał główne miano „Profile” i z takim wszedł w styczniu 1969 roku w fazę miesięcznika aż do rozwiązania.

Nawiasem mówiąc, autorem tytułu, który prof. Frycie zapożyczył, był kolega Andrzej Zabierowski (zm. w 1995 r.) z tego samego co ja roku studiów polonistycznych, już wtedy poetyzujący, a później znany w środowisku rzeszowskim także jako dziennikarz, m.in. twórca i redaktor naczelny jedynej w historii prasy rzeszowskiej popołudniówki „Wydanie Specjalne”, był również prezesem oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Wtedy, na studiach, próbowaliśmy utworzyć czasopismo i nawet udało się nam wydać na powielaczu białkowym jeden numer. To były te nasze studenckie „Profile”, których redaktorem naczelnym był właśnie Andrzej. Może nie tyle zapału, co funduszy zabrakło, by takie czasopismo wydawać – papier, matryce, dostęp do powielacza – to wszystko kosztowało sporo pieniędzy i zabiegów jeszcze więcej.

Poszliśmy w łatwiejszym kierunku – gazety planszowej, ośmiokolumnowej, którą rozłożyliśmy, a raczej postawiliśmy w przestrzeni przed klubem Beanus w WSP. Uczelnia usytuowana była wtedy w budynku nowej tysiąclatki przy ul. Reymonta Bocznej II, czyli obecnej Kamińskiego, a poprzednio Wasilewskiej. Gazeta nazywała się „Giełda Studencka”, którą później z tym samym tytułem przenieśliśmy jako samodzielną rubrykę na łamy „Nowin Rzeszowskich” i tam produkowaliśmy się publicystycznie i literacko aż do marca 1968 roku, gdy może przypadkowo, a może celowo redaktorzy tej gazety pomieścili naszą „Giełdę” w sąsiedztwie napastliwego artykułu o syjonistach. To był ten gorący czas studenckich wystąpień. Ta koindycencja z syjonistami zabolała nas i obrażeni zaprzestaliśmy współpracy z „Nowinami Rzeszowskimi”.

Ale poszukiwań miejsca dla naszego środowiska akademickiego w prasie nie zaprzestaliśmy. Były też nasze indywidualne próby zaznaczania tej obecności rzeszowskiej szerzej – dobrze wspominam na tym polu własną współpracę z warszawskim ogólnopolskim tygodnikiem „itd.” i miesięcznikiem „Student”, który był wydawany w Krakowie, ale o krajowym zasięgu. Podobnie, ale już w późniejszym okresie pracy w tym zawodzie, publikowałem także na zasadzie doraźnej współpracy w lubelskiej „Kamenie”, warszawskim „Tygodniku Kulturalnym” czy ostatnimi laty w „Przeglądzie” i od dawna w „Scenie”, miesięczniku społecznego ruchu teatralnego, czyli czasopiśmie z obszarów po dziś bardzo mi bliskich.

Rychło dla studenckich problemów takie miejsce znalazł nam w „Profilach” właśnie prof. Stanisław Frycie. Tak powstała autonomiczna rubryka „Almares”, która nie miała stałej objętości, bo tę regulowaliśmy w zależności od posiadanego materiału. Redagowaliśmy ją wspólnie ze Stefanem Domagałą, który potem i w „Nowinach” miał swój epizod dziennikarski, i w „Konfrontacjach” pod redakcją naczelną Zdzisława Kozioła, następnie przez wiele lat w Krośnie sam był redaktorem naczelnym tygodnika „Podkarpacie”, a później dziennikarzem PAP na województwo krośnieńskie. Zrezygnował z tej pracy gwałtownie, gdy ktoś „za niego” napisał wredną politycznie informację o człowieku z Jasła – nazywał się chyba Kozioł – który w proteście przeciw władzy oblał się benzyną i podpalił – sygnując tę wiadomość PAP Krosno. I choć informacje agencyjne nie były podpisywane nazwiskiem, to wszyscy wiedzieli, że z Krosna to tylko Stefan mógł taką wysłać. A on najlepiej wiedział, że tego nie napisał.

Był i pozostał idealistą

Stefan był i pozostał idealistą, zarówno wcześniej, gdy jeszcze na studiach byliśmy w partii i przede wszystkim w naszym wspaniałym Zrzeszeniu Studentów Polskich, które zakończyło się dla nas, gdy prezesem rady naczelnej był Stanisław Ciosek. To z nim i Andrzejem Załuckim, późniejszymi ambasadorami Polski w Moskwie, konferowaliśmy i uzyskaliśmy placet na utworzenie w 1969 roku rady okręgowej ZSP w Rzeszowie. Konferowaliśmy w szerszym gronie, z naszej strony najaktywniej czynił to Janusz Potyrała, z którym kilka razy jeździłem w tym celu na Ordynacką do Warszawy.

Stefan Domagała był idealistą także potem, gdy zaangażował się bez reszty w ideę „Solidarności”. Marian Słodziński – swego czasu szef rady uczelnianej ZSP, a później także okręgowej, z którym m.in. tę „Giełdę Studencką” pisaliśmy i dostarczaliśmy sobie tworzywa do niej różnymi inicjatywami społecznymi i kulturalnymi, by te wydarzenia opisywać – gdy Stefan szefował „Podkarpaciu” powtarzał żartem, że nie zdziwi się, jeśli ta gazeta ukaże się kiedyś z niezadrukowanymi stronami, bo ten idealista Stefan szybciej zdecyduje się na taki krok, niż uzna jakieś cenzorskie interwencje.

Dla Stefana skończyło się to w roku 1983 biletem do Francji – w jedną stronę, bez powrotu, z 10 dolarami wykupionej „wyprawki” na każdą osobę w rodzinie, bo wyemigrował z żoną Basią i dziećmi – niespełna ośmioletnim Szymonem i kilka lat starszą Lusią. Potem, gdy mógłby już wrócić do Polski, czekał aż dzieci skończą szkoły, studia… I tak jego i Basię zastała tam emerytura i mieszkają do dzisiaj w Torcy, czyli w strefie tzw. wielkiego Paryża.

Stefan nie był nigdy wylewny, jeśli napiszę, że był mi zawsze najbliższym przyjacielem, to zapewne skrzywi się na tę szczerość niepotrzebnie upublicznianą. Ale tak było, poczynając od pięknych studenckich czasów, gdy nie tylko dziennikarsko i w Zrzeszeniu Studentów Polskich próbowaliśmy być aktywni, zwłaszcza na polu kultury, stworzyliśmy wtedy, m.in. na przekór wielu oponentom znaczący w tradycji studenckiej Rzeszowa choćby, klub Odmieniec, którym na początku on właśnie kierował. Także teatr poezji „Et Cetera” z wymyśloną przeze mnie nazwą sparafrazowaną z łacińska od tytułu ogólnopolskiego tygodnika studenckiego „itd.” Naszą fonetycznie zapisaną „Et Ceterę” redaktor Janek Grygiel z „Nowin” zawsze konsekwentnie poprawiał w swych publikacjach na „Et Caetera”.

Szkoda, że Stefan Domagała musiał wyjechać z Polski i nigdy już tutaj nie wrócił na stałe. Chociaż kto wie, ma on bowiem naturę wędrowca, ogromną poetycką wyobraźnię i niewiele wymaga od życia, to może zawinie znowu kiedyś z tym swoim taborem i tutaj.

Takiej otwartości i szczerości nie brakowało też nieżyjącemu już Jankowi Stepkowi, który znał Stefana z krótkich kontaktów na emigracji w Paryżu. Janek jednak wrócił, był naczelnym redaktorem „Nowin”, rozmawialiśmy nieraz o tym, jak spowodować, by Stefan też znalazł się znowu w Rzeszowie. Próbowałem go też przekonywać w listach i bezpośrednich rozmowach, gdy już potem mógł i przyjeżdżał do Polski. I tak nam ten czas ucieka…

Miłości do Polski nigdy Stefan nie zarzucił. Kiedyś w telewizji francuskiej zobaczył obraz naszego kraju, z zasmarkanym chłopem, który brnie w bruzdach za pługiem ciągniętym przez lichą szkapę. Z komentarzem o niepomiernym skażeniu przyrody w tym kraju na wschodzie Europy. To zabrał z sobą syna Szymka, wówczas jeszcze studenta, i przyjechał, by pokazać mu te skażenia. Wybraliśmy się w Bieszczady – Szymek został zainstalowany w studenckiej stanicy żeglarskiej na Wyspie Energetyka, którą nasz przyjaciel Marian Gajdek miał poniekąd w pieczy. A sami ze Stefanem i Jurkiem Wesołowskim, kolegą ze studiów, który równolegle się kształcił na wychowaniu technicznym w WSP, a później był dyrektorem LO w Czudcu, wylądowaliśmy w ośrodku po przeciwnej stronie zalewu – bazie w lecie zawiadowanej przez Mariana Słodzińskiego, z naszej polonistyki, z tego samego roku co my, i druha ze wspólnych zetespowskich ścieżek. Nocy zabrakło na wspomnienia, a Szymkowi już od tej pory nikt we Francji kitu nie był w stanie wcisnąć.

Wspomniałem na wstępie o różnicach dziennika nad wspomnieniami. I taką próbkę czegoś w zamian znalazłem. List do Basi i Stefana Domagałów, który jest takim swoistym zapisem-dziennikiem. Przytoczę go, bo ku swemu zdumieniu stwierdziłem, jakiż sam wtedy byłem rozpolitykowany werbalnie. Ale oddaje on nietuszowane emocje i spostrzeżenia.

Basiu nasza kochana, jakże ogromnie i mile zaskoczyłaś nas tym telefonem. Kłaniaj się i ściskaj Stefana, Szymka, Lusię i jej rodzinę. U nas – jak Ci mówiłem przez telefon – wszystko gra jak dawniej.

Czasem z Wesołowskimi się widzimy. Jurek zaszyty w tym Straszydlu – z psem, strzelbą i innymi imponderabiliami wieśniaczymi – wiedzie żywot emeryta. Bo skorzystał z możliwości, którą dawała Karta Nauczyciela i uciekł wcześniej na emeryckie ścieżki.

Maniuś był chory i przechodził jakąś poważną operację sercową na Śląsku – bodaj w tym centrum u Religi. Będę się musiał zainteresować, jak mu się wiedzie dalej.

Czasem się odzywa Marian Gajdek. Zawsze o Was pyta. Kiedy przyjedziecie? Przy okazji powtórzę to pytanie od nas: kiedy przyjedziecie? Maniuś Gajdek ma już lepszą bazę nad jeziorem niż wówczas, gdy go odwiedziliśmy w Polańczyku. Córka jego Monika wyjechała z mężem informatykiem do Stanów Zjednoczonych. W Polsce bawiła się trochę w dziennikarkę, m.in. w takiej nowej gazecie codziennej rzeszowskiej, która się ukazuje od ponad trzech lat, a zwie się „Super Nowości”. Pierwszy jej numer był pod winietą „Super Nowiny”, ale nowiniarze podnieśli krzyk i zmieniono ten tytuł.

W Polsce zaczął się rok wyborczy – choć na razie niemrawo to idzie. Bo Kwaśniewski, choć jeszcze oficjalnie nie zgłosił swej kandydatury, to i tak ma przebicia wielokrotne nad potencjalnymi przeciwnikami. Miller, który po grudniowym kongresie stoi na czele nowej partii – SLD, ogłasza na różnych spotkaniach, gdy jeździ po kraju, że jego partia myśli już o przyszłorocznych wyborach do Sejmu i Senatu, bo prezydenckie… „są już rozstrzygnięte”, a mianowicie wygra po prostu Kwaśniewski. Logo i nazwa wzięta od nazwy klubu parlamentarnego funkcjonuje przecież od początku zmiany ustrojowej. W związku z tym jest teraz Sojusz Lewicy Demokratycznej, a znikła Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP), choć liderzy nowej partii są dobrze znani ze starej.

Notowania są takie – np. według CBOS – że gdyby te wybory były teraz (będą w październiku) to Aleksander Kwaśniewski wygrałby w pierwszej turze, bo chce na niego głosować 55 proc. Polaków, jego potencjalni rywale mają zaś: Andrzej Olechowski (był ministrem spraw zagranicznych po Skubiszewskim) – 8 proc., Marian Krzaklewski (trójszef – bo stoi na czele Akcji Wyborczej Solidarność, która dominuje w obecnym parlamencie, na czele związku „S” i kieruje taką hybrydą, która ma być niby-partią, czyli Ruchem Społecznym AWS, a wszystko to już tylko pozostałość po dawnej „Solidarności”, chwilami prawie bez żadnego z nią związku) – 6 proc., Lech Wałęsa – 4 proc. i tyle samo otrzymałby Tadeusz Mazowiecki.

Oczywiście w połowie roku pojawią się zapewne inne jeszcze nazwiska, które nie będą się jednak w ogóle liczyć w wyborach. A tak naprawdę po prawicy solidarnościowej ciągle kłótnie i szukanie agentów. Tak padł m.in. filar „Solidarności”, wicepremier Janusz Tomaszewski. Trudno im będzie wysunąć godnego przeciwnika dla Kwaśniewskiego. Krzaklewski nie liczy się w tej rywalizacji. A Wałęsa tym bardziej. AWS, która rządzi wraz z UW, ma obecnie 19 proc. poparcia, Unia Wolności – 11 proc., PSL – 9, Unia Pracy – 6, a SLD – 44 proc. Kwaśniewskiego – jako prezydenta – popiera obecnie prawie 80 proc. Polaków.

Poparcie dla rządu i samego premiera Jerzego Buzka plasuje się pomiędzy 10–20 proc. i niedługo zrówna się z poziomem inflacji, która z kolei rośnie znowu, gdy rządzi w Polsce „Solidarność”, czyli jak to oni określają obóz posierpniowy – inflacja w roku ubiegłym doszła do prawie 10 proc., a w tym roku nie będzie też pewnie wiele niższa. Bezrobocie przez dwa lata ich rządów skoczyło o ponad pół miliona. Same „sukcesy”.

Na ich tzw. reformy ludzie klną. Np. ponad 80 proc. ludzi uważa, że w służbie zdrowia jest teraz gorzej niż było. Rzeczywiście, dostępność do lekarzy i szpitali tak się „poprawiła”, że w trzech pierwszych miesiącach po wprowadzeniu reformy było porównywalnie o 17 tysięcy więcej zgonów. Tyle ofiar nie pociągnęła żadna współczesna wojna, łącznie z „humanitarnym” napadem przez NATO (gdzie i Polska już jest) na Jugosławię.

Trochę popolitykowałem. Mając już ten e-mailowy adres, pewnie szybciej się zmobilizuję, by Was częściej odwiedzać. Liczę na podobną reakcję. Zwykle w listach prowadziłem prywatną nekrokronikę. Nie wiem, czy wiecie, ale kilka już lat nie ma Jasia Stepka. Zmarł nagle, na ławce w parku, tak jak żył. A poza tym wszystko po staremu. Dadzia (moja żona – przyp. RZ) pracuje w szkole, ja w „Trybunie”. Od niedawna mam nowego szefa, którego zrzucono tuż przed dziesięcioleciem gazety. Znany Ci – Stefan – dobrze jest ten facet, bo kierował swego czasu Telewizją Kraków. Nasz rówieśnik – Andrzej Urbańczyk, poseł SLD i do niedawna rzecznik tego klubu parlamentarnego. Nowy szef prowadzi gazetę, jak i poprzednik, nie czyniąc rewolucyjnych zmian.

Poprzednio – przez trzy lata – rządził „Trybuną” Janusz Rolicki. Pod jego ręką nakład gazety skoczył w górę o 80 proc. (obecnie w dni powszednie prawie 100 tysięcy, w magazynowych wydaniach sobotnio-niedzielnych drugie tyle). Ale Rolicki – w odróżnieniu od liderów partii SLD, którzy popierali akcję NATO – pokazywał piórem głównie zachodnich dziennikarzy i naszego korespondenta w Belgradzie, jak humanitarnie mordowani są ludzie na bazarach przez amerykańskie bomby, jak pociski trafiają w przygodne autobusy, szpitale, tudzież inne strategiczne miejsca, czyli budynki mieszkalne, przedszkola i szkoły, ambasady itp. Nie skąpił miejsca, by pokazać jak pod opieką NATO w „wyzwolonym” Kosowie wymordowano kilkuset Serbów, a blisko 400 tysięcy musiało stamtąd uciekać, w tym wielu Albańczyków, ale poza Serbami głównie atakowani są Romowie i Turcy. Pokazywał w „Trybunie”, jak pod tymże okiem „pokojowo” wysadzono w powietrze 75 prawosławnych cerkwi serbskich – zabytków z XIV i XVI wieku, nie mówiąc o ich kultowej wartości. Ujawniał raporty zachodnich niezależnych instytutów o bandytyzmie i największym chyba w tej chwili w Europie siedlisku mafii, jakie stworzyli tam na naszym kontynencie. To przestępstwo może tam być swobodnie uprawiane, bo ma międzynarodową „opiekę”.

Dadzia święciła w październiku ub. roku 40-lecie swej szkoły. Popisała się znakomicie, zwołując swych artystów kabaretowych z różnych roczników (niektórzy mieli już w swej osobistej metryce po 40 lat) i zrobiła z nimi program retrospektywny, ciut poetycki, ale głównie kabaretowy pt. „Wgląd w głąb”, zaczynali współcześni uczniowie, a potem coraz odleglejsi ich koledzy z lat dawnych. Kończyło się to wszystko popisem młodych nauczycielek, które od lat pięciu pod ręką Dadzi bawią się też kabaretowo w gronie belferskim podczas zapominanych oficjalnie w Polsce Dni Kobiet na 8 marca.

Faceci z Jurkiem Maślanką, który jest u nich dyrektorem od 1973 roku (mamut, niemający chyba odpowiednika w kraju), występują z własnym programem kabaretowym adresowanym do pań, panie im odpowiadają – moim zdaniem literacko i artystycznie o wiele ciekawiej. Znam ich występy z nagrań wideo. I otóż te młode nauczycielki, młodsze od większości absolwentów występujących na kabaretowej gali 40-lecia, też dały znakomity popis. Było wspaniale, a Dadzię wręcz unosiły w górę pochwały, sypiące się zewsząd po występie i długo, długo jeszcze potem.

Całujemy Was mocno, serdecznie, spragnieni kontaktu bezpośredniego

Dada i Rysiek Zatorscy z Rzeszowa,
w sobotę, 26 lutego 2000 o godz. 17.

Profesor Frycie

Ale wracam znowu do wspomnianych już korzeni. Mam nadal nadzieję, że organizatorowi rzeszowskiej polonistyki, która w listopadzie 2013 r. święciła jubileusz 50-lecia, środowisko naukowe Uniwersytetu Rzeszowskiego odda należną cześć choćby księgą naukową, albo nazwą któregoś z audytoriów, poświęconą owej niepowtarzalnej postaci w historii rzeszowskiej humanistycznej uczelni. Prof. dr hab. Stanisław Frycie jak mało kto na to zasługuje. Jestem przekonany, bo byłem świadkiem i uczestnikiem tamtych zdarzeń, że bez jego organizatorskich zabiegów, mozołu i pracowitości w budowaniu zrębów akademickich ani w 1965, ani w następnych latach samodzielnej WSP w Rzeszowie długo, a może wcale by nie było. Bo to on był tym spiritus movens pedagogicznej uczelni, która po latach stała się głównym filarem obecnego uniwersytetu. Był takim jakby nieformalnym rektorem, gdy przybył w listopadzie 1963 do Rzeszowa i jako jedyny wówczas z tytułem doktora pracownik etatowy organizował i polonistyczne środowisko, i uczelniane zamiejscowych wydziałów krakowskiej WSP. Bo on był na miejscu całą dobę, a nominalny szef tego studium dojeżdżał z Przemyśla, gościł rzec można tylko po parę godzin na wykładach i w gabinecie, gdzie podpisywał urzędowe dokumenty, nierzadko merytorycznie przygotowane przez Stanisława Fryciego, tego urodzonego optymistę, marzyciela, który witalnością i pomysłami porywał za sobą innych. To nieżyjący już także prof. Stefan Reczek, znakomity językoznawca, którego podziwialiśmy za wiedzę i dowcip, gdy świta gości po inauguracji roku akademickiego 1965/66 już w samodzielnej WSP zbliżyła się do makiety obrazującej przyszłe obiekty uczelni, wskazał na tkwiący tam w centralnym punkcie klocek: To jest miejsce pod pomnik Fryciego – stwierdził z właściwym sobie humorem. I to on zwykł był powtarzać, że Fryciemu trzeba nieustannie patrzeć na ręce, aby za dużo… nie rozdał.

Stanisław Frycie miał zaledwie 30 lat, gdy przybył do Rzeszowa, miasta wówczas małego i na dorobku. I w pierwszych miesiącach został ulokowany z rodziną w pokoiku biurowej kamienicy przy ulicy Wyspiańskiego, zamienionej na dom studencki. Przed oknami ponury widok torowisk, ale za to miał blisko do uczelni, na potrzeby której oddano tysiąclatkę przy ulicy Reymonta Boczna II, która dziś zwie się ul. Kamińskiego. Z wolborskiego pałacu biskupów kujawskich, gdzie mieściło się nasze liceum i gdzie młodziutki polonista nawet przez rok dyrektorował szkole, przywieźliśmy naszego profesora do nowiutkiej wprawdzie, ale wszak podstawówki. I to miała być ta uczelnia, dworowaliśmy sobie, wracając do Wolborza tym małym meblowozem, mając w pamięci zasmucenie Hali. W rozmowach między sobą posługiwaliśmy się bowiem ich imionami. Nie mieli przydomków – on był dla nas Stachem, jego żona Halą, która uczyła nas historii i dobrych manier. Zapamiętałem ten fotel, który wnieśliśmy do ich nowego „mieszkania” i z którego w zasmuceniu podnieść się nie mogła przez cały czas tej przeprowadzki.

Po roku nasz profesor wpadł na chwilę do Wolborza przed naszą maturą i wyrwał kilkoro z nas, albo raczej zachęcił i przekonał, że jego uczelnia to może być dobre dla nas miejsce, dobry krok w dorosłość. Przekonał, choć mieliśmy w pamięci ten ponury Rzeszów sprzed roku. Co tam pięć lat, po studiach się pomyśli co dalej. I tak niektórzy z nas wrośli tu na stałe, a jego – tak jak mało wytwornie Rzeszów powitał, tak w niecałe dziesięć lat później oddalił, bo w 1972 roku pozbawiony został i funkcji dziekana Wydziała Filologicznego WSP, i redaktora naczelnego miesięcznika społeczno-kulturalnego „Profile”. A wpierw sponiewierano go na partyjnych konwentyklach i nie tylko. Niewarte przypominania są nazwiska tych uczelnianych i partyjnych sprawców wygnania Stanisława Fryciego z Rzeszowa, bo tak należy to nazwać. Bo wyrósł ponad miarę tych, wedle miana Kotuli, pnioków i krzoków rzeszowskich, bo porwał się na coś, czego wtedy żaden region w Polsce nie miał i oczywiście robił to z naukową i sobie przypisaną rzetelnością idealisty. Z zespołem wielu osób z uczelni i spoza niej przygotowywał „Leksykon nauki, kultury i oświaty Rzeszowszczyzny”. I gdy był gotowy już pierwszy tom, bardzo wysoko oceniony przez prof. Juliana Krzyżanowskiego, to cenzuralni tropiciele dopatrzyli się w nim wedle ówczesnej miary… zbyt dużo biogramów osób duchownych, oficerów przedwojennych, akowców i działaczy społecznych różnych obszarów aktywności, ale o proweniencji prawicowej. Mamy nową rzeczywistość, a praktyki są podobne, tylko w odwrotną stronę. I wydawnictwo zostało zastopowane, fiszki biogramów powiązane w paczki, a innowatora – jakby dziś można określić prof. Fryciego – zesłano do stolicy, gdzie na szczęście ówczesny minister Kuberski szybko skorzystał z jego wiedzy, talentu i zagospodarował u siebie. Ale kto wreszcie dokończy i wyda ten „Leksykon”? Minęło już przecież grubo ponad 40 lat. Tyle lat życia miał jego redaktor, gdy zmuszony był przerwać te prace.

Prof. Frycie pomagał tworzyć bibliotekę, która z ponad milionem woluminów obecnie jest największą książnicą w regionie. Biblioteka Uniwersytetu Rzeszowskiego jest dziś jedną z najbardziej szczytnych instytucji w Rzeszowie i województwie. Jeździł, pisał do znanych naukowców i luminarzy literatury, kultury i oświaty, sprowadzał księgozbiory, bo dla niego biblioteka była bezdyskusyjnie sercem uczelni humanistycznej. W samodzielnej WSP nie od biblioteki poczęto jednak inwestycje, a od tworzenia technicznego zaplecza naukowo-badawczego, jakby istotą kształcenia byli tutaj przyszli inżynierowie, a nie nauczyciele. Wiele tysięcy absolwentów swój życiorys wiąże z tą uczelnią, w samym tylko Rzeszowie pracują oni w dziesiątkach miejsc, które kształtują wizerunek stolicy regionu. Bez tamtych początków, bez tamtej dekady Fryciego i podobnie myślących i działających osób zupełnie inny byłby dziś Rzeszów, w którym studiuje prawie 60 tys. osób. A ile profesor mógłby tu jeszcze zrobić, gdyby stąd nie wyjechał!

Ten niespokojny duch i organizator, jakim był prof. Frycie, jeszcze dwa tygodnie przed śmiercią (zm. 14 maja 2013 r.) zawożony przez syna i wnuków jeździł z Warszawy do Łodzi do swoich magistrantów i ciągle miał wiele planów. Wydawało się, że jest niespożyty w swej witalności. Ale nie podołał chorobie współczesnej cywilizacji. Prawie równolegle co WSP, rozwijająca się uczelnia inżynierska, obecna Politechnika Rzeszowska, pierwszym tytułem honoris causa obdarowała swojego profesora Kazimierza Oczosia; miejsce pod symboliczny pomnik (księga, tytuł, ulica może, albo honorowe obywatelstwo), który się należy prof. Fryciemu, wciąż czeka. Powtórzę tylko, bo brak tutaj miejsca na szczegółowe zobrazowanie naukowych i organizatorskich czynów tego człowieka w Rzeszowie, że ze środowiska uniwersyteckiego takie świadectwo powinno być wystawione już dawno. Dał on nie tylko polonistyce podwaliny, ale i wielu wydawnictwom, poczynając od uczelnianych i tych dotyczących oświaty i kultury, co zaświadczają tradycje oddziału Towarzystwa Literackiego im. A. Mickiewicza czy Rzeszowskiego Towarzystwa Naukowego.

Był człowiekiem towarzyskim, pogodnym, otwartym i przyjaznym, o napoleońskich, chciałoby się rzec, przymiotach, bo inicjował i realizował nieraz po kilka pomysłów równolegle i każdej z tych spraw potrafił poświęcić czas, należycie sterował i kontrolował wykonanie. Był prawdziwym humanistą o renesansowej mentalności – w czynach i sposobie bycia. Był także moim wielkim mentorem życiowym i pierwszym redaktorem naczelnym. Właśnie w „Profilach”, które pierwsze lokum miały przy ul. Pułaskiego na drugim piętrze, bo w tym budynku kolejnej podstawówki oddanej na potrzeby uczelni mieścił się przecież od 1967 roku Wydział Filologiczny Wyższej Szkoły Pedagogicznej.

Pamiętam, jak przyszedłem do niego niedługo przed obroną mojej pracy magisterskiej, by poprosić o przyjęcie na etat w „Profilach” Mariusza Kulpę, wówczas jeszcze nauczyciela plastyki, który urządzał m.in. nasz klub Odmieniec, waletował w moim pokoju w akademiku, na co nasz zacny kierownik „Pingwina”, Stanisław nomen omen też Domagała, przymykał oko. Mariusz wtedy kolejny już raz starał się na rzeźbę w krakowskiej ASP. Zawsze zdawał, ale nie mając protekcji, nie był przyjmowany „z braku miejsc”. Moja protekcja u prof. Fryciego okazała się jednak Mariuszowi niepotrzebna, bo tym razem otrzymał upragniony indeks ASP. Dziś jest uznanym rzeźbiarzem, profesorem w Gdańsku, którego prace na całym świecie, m.in. w Tokio, zaświadczają o jego talencie.

To wtedy Stanisław Frycie zapytał mnie, tak przy okazji, co będę robił po studiach i nie czekając na odpowiedź, polecił mi złożyć podanie o staż dziennikarski w „Profilach”. Nie było to takie proste – absolwentów, WSP zwłaszcza, obowiązywał wtedy nakaz pracy. Pisałem zatem, wspomagany opinią redaktora naczelnego, do ministra oświaty i szkolnictwa wyższego prof. Henryka Jabłońskiego, późniejszego przewodniczącego Rady Państwa i argumentowałem, że „Profile” to miesięcznik na wskroś z oświatą powiązany i środowiskiem naukowym, co na tym etapie nie było dalekie od prawdy. I czekałem, mając w kieszeni skierowanie do pracy w Czarnej Białostockiej, w szkole na drugim krańcu Polski. Zgoda od ministra przyszła i od pierwszego sierpnia 1969 r. dostałem angaż, a zgłosiłem się do pracy w końcu miesiąca dopiero, bo wprost znad naszego Morza Bałtyckiego, z Łazów, gdzie prowadziliśmy z Januszem Potyrałą jedną ze zmian ZSP-owskiego obozu studenckiego, pojechałem do Primorska, do międzynarodowego ośrodka studenckiego w Bułgarii na wcześniej już zabukowane tam wczasy.

Wyrozumiałość naczelnego była ogromna, zważywszy, iż zgoda ministra przyszła w połowie tych moich ostatnich wakacyjnych wojaży. Miałem zatem angaż od pierwszego sierpnia, a zgłosiłem się do pracy pod koniec miesiąca.

Przy placu Wolności 1

Redakcja mieściła się już wtedy na pierwszym piętrze przy placu Wolności 1, w tej narożnej kamienicy, którą dziennikarze od powojnia dzielili na początku z partyjną władzą, a gasili pragnienie w restauracji Jutrzenka po przeciwnej stronie placu, wtedy jeszcze nieporosłego drzewami. Tamże, w owej kamienicy na rogu placu i ul. Gałęzowskiego, niegdyś i „Nowiny Rzeszowskie” miały przecież epizod swojej historii. Tam po przemianach 1998 roku ulokowany był również dziennik obywatelski „A-Z”. Zajął pomieszczenia po zlikwidowanych „Profilach”, które w dalszym etapie funkcjonowania zawędrowały o piętro wyżej.

A tak przy okazji wspomnę, że dwa razy w życiu miałem nakaz pracy w szkolnictwie w charakterze nauczyciela, pierwszy po liceum pedagogicznym, drugi po WSP, ale przemknąłem się obok. Mam za to wiele bliskich osób z tego kręgu zawodowego i lepiej niż inni rozumiem ich problemy. Czy to może być wyobrażalne dla współczesnych absolwentów uczelni, że ktoś mógłby ich poszukiwać, ba, przymuszać do podjęcia pracy? W naszej niepodległej miliony bezrobotnych bezskutecznie poszukują pracy, albo zatrudniani są śmieciowo bez perspektyw na godziwą emeryturę. Ci wieczni stażyści bez etatów i emigranci (też miliony młodych Polaków), którzy wyjechali za granicę i zapewne większość z nich już nigdy nie wróci.

Jeszcze raz pozwolę sobie na parapamiętnikowy wtręt, czyli przytoczenie listu, który napisałem do prof. Fryciego, gdy był już od wielu lat w Warszawie.

Kłaniam się i składam serdeczne wyrazy uszanowania.

Kreślę ten krótki list z załącznikami w postaci gazety i innych wydawnictw, a raczej druków po trosze ulotnych, które się ukazują w Rzeszowie sumptem towarzystwa bliskiego temu miastu. Więcej o Towarzystwie Przyjaciół Rzeszowa w broszurze okolicznościowej. Dla najznamienitszego prekursora takiej działalności – wydało mi się – będzie to może lektura choć po części interesująca. Dorzucam też sygnalnie coś z podwórka Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Panie Profesorze, jest Pan naprawdę życzliwie pamiętany i często przywoływany przy różnego rodzaju spotkaniach. Nie tylko przez tak oddanych przyjaciół, jak Zbigniew Domino, Zbigniew Wolf czy Piotr Żbikowski, którego często spotykam i nigdy nie omieszka o Panu słowem dobrym przypomnieć. Nic dziwnego, bo nie tylko na uniwersytecie, ale wszędzie w Rzeszowie wiele ścieżek zbiega się punkcie, w którym „z inicjatywy Fryciego” coś się rodziło. Uczelnia humanistyczna, która ma dziś status uniwersytetu, kwartalnik i miesięcznik, którego nie ma już dawno, ale wciąż się do niego wszyscy odwołują oraz wszystko wokół, co się wiąże ze światłym i twórczym fermentem w mieście. W zdecydowanej wszak mierze ukształtowanym przecież przez „ptoków”, jak zwykł był określać doc. Franciszek Kotula osiedlających się tu przybyszów. Zacny Pan Franciszek już dawno nie żyje, a jego syn Bogusław, który wyglądem zbliżył się do swego ojca z kresu życia, wypełnia w pewnej części to, czego nie udało się dokonać seniorowi. Bogusław z trzema książkami został członkiem ZLP, a Franciszek z kilkudziesięcioma mógł jedynie o sobie mówić, że jest pisarzem. I powtarzał to często.

Panie Profesorze, podrzucam kilka ostatnich numerów „Echa Rzeszowa”, które ukazuje się od lat ośmiu i w zamierzony sposób sygnowane jest zawsze numerami, które wskazują czytelnikom wydanie kolejnego miesięcznika. Tego się – wiem – nie stosuje w periodykach, by przedkładać numer kolejny przy tytule nad metryczkę bieżącą. Ta też jest podawana. Ale zdarzyło się po drodze kilka razy, zwłaszcza na początku, że były opóźnienia w druku i daty zaczęły się mieszać, a potem wychodziły np. dwa numery w miesiącu. Zatem szyk obecny stał się regułą wygodną i dla redakcji, i dla czytelników. I dlatego, choć to jeszcze nie jest okrągła rocznica, jednak w kwietniu tego roku przypadnie jubileusz związany z 100 numerem. Już nad nim pracujemy, bo za dziesięć dni trzeba go złożyć do druku. Obecny, marcowy, wyróżniający się graficznie od poprzednich, jest właśnie próbą z użyciem koloru. Takie będą następne. Mniemam, że każdy kolejny jeszcze doskonalszy. Dodam tylko, że od samego początku „Echo” redagowane jest społecznie, bez etatów, a tylko z symboliczną wierszówką, aby autorzy nie myśleli, że uprawiają grafomaństwo, bo ponoć wszak zawodowcy, czyli artyści, piszą wyłącznie za pieniądze.

Panie Profesorze, tak dawno nie rozmawialiśmy i ubolewam z powodu mojego zaniedbania oraz przepraszam. Ale proszę mi wierzyć, zarówno ja, jak i moja żona Dada oraz wszystkie koleżanki i koledzy, których spotykam z lat naszych najpiękniejszych, wdzięcznie Pana Profesora pamiętają i studencko wspominają.

Pozostaję z serdecznością i szacunkiem,

niezmiennie od lat wolborskich

Rysiek Zatorski

PS. Proszę mi wybaczyć, że posłużyłem się komputerem, ale wydało mi się, że z szacunku dla oczu Adresata lepiej nie fatygować ich moim rękopisem.

Z Rzeszowa 10 marca 2004 roku.

Profile” zmieniały oblicze

z każdym z kolejnych redaktorów naczelnych. Stanisława Fryciego od 1972 roku zastąpił Zdzisław Daraż, który od razu w trakcie roku, co dziwacznie wygląda w zszywce, zmienił nie tylko zawartość merytoryczną, ale także i format miesięcznika na mniejszy. Po trzech latach przyszedł pisarz Zbigniew Domino, który literackość czasopisma podniósł bardzo wysoko, a gdy on odszedł w 1980 r. na dyplomatyczną posadę w Ambasadzie Polskiej w Moskwie, to aż do rozwiązania miesięcznikiem kierował już Daniel Czarnota, uprzedni sekretarz. Przyszedł on do tej pracy z Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej ze Zdzisławem Darażem, który nadal szefował tej ważnej instytucji kultury, równolegle wypełniając obowiązki red. naczelnego „Profilów”. Podobnie jak na początku prof. Frycie, który dzielił równolegle obowiązki naukowe i dziekana na uczelni oraz naczelnego w miesięczniku.

Pierwszym sekretarzem redakcji w miesięczniku był krótko Zdzisław Kozioł, pełnokrwisty dziennikarz publicysta, który nie znosił wszelakich naukowych i literackich „odchyleń”. Po nim był Stanisław Gębala, naukowo związany etatem z WSP, znawca literatury, erudyta i perfekcjonista. To pod jego okiem szlifowałem swoje pierwsze dziennikarskie płody. Następnie Daniel Czarnota z wykształceniem dziennikarskim, z podobnym puryzmem dbał o język wypowiedzi i z dokładnością rasowego urzędnika o przestrzeganie innych reguł, m.in. obecności w redakcji, co takim wolnym ptakom, jakimi byliśmy zawsze ja i Zbyszek Grzyś, przychodziło z trudem.

Próbowaliśmy nawet podpowiadać, że redakcja miesięcznika powinna być takim poniekąd klubem, gdzie biurka w formie ruchomych blatów przy ścianie stawiałoby się na baczność jedynie w bardzo koniecznej potrzebie. Nie udało się. Szukaliśmy takich miejsc gdzie indziej. I do dziś tę labilność czasu pracy mam wręcz zakodowaną – nie godziny spędzone za biurkiem, którego tak naprawdę poza „Profilami” nigdy fizycznie nie miałem przypisanego, ale efekt tego, co należy zrobić, liczył się zawsze i tak już pozostanie. Dla czytelnika wszak nie jest ważne, ile czasu i gdzie dziennikarz spędził, ale to, co ukazuje się w gazecie.

Profile” nie były rozbuchane etatowo, bo oprócz naczelnego, sekretarza i red. graficznego – które to funkcje zanim pojawił się Zbyszek Grzyś wypełniał przez pierwsze lata inny znakomity artysta plastyk Jurek Biernat – publicystą w miesięczniku był Adam Potasz, który przyszedł z „Nowin Rzeszowskich”, notabene z działu rolnego, no i oczywiście ja na stażu. Kierownikiem działu, bez podległych sobie pracowników, a jedynie merytorycznie obejmującym pewien obszar, uczynił mnie Zdzisław Daraż, a potem krótko byłem sekretarzem, gdy naczelnym został Daniel Czarnota. Przy jego boku tę funkcję już do końca żywota „Profilów” sprawował potem Edek Teodorczyk, z którym znałem się jeszcze z tego samego roku studiów, a w miesięczniku pojawił się też na początku prawie, chociaż już po mnie. Z czasem – to za rządów Z. Daraża – przyszedł reporter Leszek Więcko, a także Monika Mackiewicz-Bazanowska, młodsza nasza koleżanka po polonistyce rzeszowskiej.

Ale brylowała niezaprzeczalnie jak gwiazda wśród tego zespołu, i w Rzeszowie w ogóle, redaktor Cecylia Błońska. Tak się do niej zwracaliśmy z szacunkiem, także i sama anonsowała się zawsze swym rozmówcom, m.in. przez telefon: Halo, mówi redaktor Cecylia Błońska… Szanowaliśmy ją i dopieszczaliśmy szczerze jej ego. Odwdzięczała się nam wręcz matczyną troskliwością. Była żywą historią nie tylko dziennikarstwa powojennego w Rzeszowie w parze ze swym mężem, o którym nigdy inaczej nie mówiła jak per doktor Franciszek Błoński. Długi czas szefował on w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. Pani Cecylia była też przez wiele lat przedstawicielką „Trybuny Ludu” w Rzeszowskiem.

Biżuteria, jaką nosiła i gracja, z jaką sunęła przez rzeszowski deptak do domu przy ul. Alsa – skąd pod koniec życia już w prywatyzowanej Polsce wyeksmitowano ją do bloku przy ulicy Kraszewskiego – zawsze były zauważalne. Już z dala zaciekawiała także zarysem niekonwencjonalnych kapeluszy, którymi okrywała głowę.

Kochała teatr, muzykę, recenzowała spektakle i wydarzenia filharmoniczne – zawsze na pierwszej linii wśród gości festiwalowych w Łańcucie. O niej samej można by napisać książkę, o damie z lwowskim wykształceniem humanistycznym i takimiż przedwojennymi manierami. Nie liczyła nigdy lat innym, a sobie tym bardziej. Miała polot.

Tekstów nie pisała, ale dyktowała je a vista maszynistce. Kazia Marciniakowa to czyniła w „Profilach”, kresowianka z pochodzenia, która cudem uniosła głowę jako dziecko z rzezi na Wołyniu, skąd udało się jej zbiec przed ukraińskimi siepaczami Bandery. Red. Błońska stała przy Kazi i donośnie podawała do zapisania kolejne i kolejne zdania, potem nanosiła już długopisem poprawki, Kazia ponownie przepisywała i dawała sekretarzowi redakcji, który znowu gruntowanie te teksty podawane z głowy gęsto poprawiał i usprawniał, i dopiero wtedy Kazia mogła je już na czysto przepisać.

Do zespołu potem, już za szefostwa Zbigniewa Dominy, dołączył też literat Jan Łysakowski, który w swym życiorysie miał zapisane epizody żołnierskie z czasów walk z bandami UPA w Bieszczadach. Przed pracą w „Profilach” szefował tarnobrzeskiej gazecie zakładowej „Siarkopol”. Pojawiła się też Justyna Woś-Nyczkowa, która uprzednio miała ważny etap dziennikarskiej obecności w redakcji „Prometeja”, miesięcznika wydawanego też od 1969 roku. Stworzył go utalentowany i niezrównany organizator Józek Węgrzyn, ten sam, który potem w telewizji wymyślił m.in. Teleexpress, Panoramę i do dziś jest obecny na małym ekranie jako producent telewizyjny. On też wyrósł z kręgu polonistycznego WSP, a „Prometej” również miał studenckie konotacje nie tylko w nazwie.

Justyna miała i ma wielki reporterski talent, ale go już nie użycza czytelnikom, i wiedzę humanistyczną, z której korzystała przy pisaniu artykułów tematycznie lokowanych w kręgu kultury. Zaczynała i pracowała czas jakiś w „Nowinach Rzeszowskich”. Pojawiła się w tym zawodzie ciut przed nami, ale jeszcze ze studencką świeżością doświadczeń i oczywiście pierwsze kroki – tak jak inni, np. Halinka Popek, później po mężu Andrzeju, Łokajowa – skierowała właśnie do studentów. Często o tych problemach pisała, podobnie jak i często odwiedzała nas z mikrofonem nieodżałowana Krysia Skalska-Sokołowicz z rzeszowskiego radia. Niebawem już wszystkie stały się naszymi koleżankami medialnymi. Justyna końcówkę dziennikarską miała w oddziale przemyskim „Nowin”. Jeszcze niedawno próbowałem ją namawiać do wolontariackiej współpracy w miesięczniku „Nasz Dom Rzeszów”, ale zarówno ona, jak i jej mąż Mieczysław Nyczek, wolą poświęcać czas rodzinie i wędrówkom po świecie. Szkoda.

Profile” to dzieło prasowe już dokonane. Nic już z nich nie można ująć, ani nic tam dodać. A jedynie z wdzięcznością tylko pokłonić się potencjalnym badaczom. Takim jest Jakub Czopek z Uniwersytetu Rzeszowskiego, który opracowuje naukowo dorobek tego miesięcznika. Czekam na efekty jego pracy.

W opowieści wspomnieniowej nie sposób w skrócie wszystkiego wymienić, choćby tych dziesiątek różnych inicjatyw – cykli tematycznych, które dokumentowały historię, ale przede wszystkim współczesność, zapisywały życiorysy i dokonania ludzi, którzy byli bohaterami reportaży i artykułów, wywiadów, bo tworzyli tradycje kulturalne, oświatowe i społeczne. Pod hasłem „Moje strony rodzinne” za szefowania Z. Dominy szereg wybitnych osób o rodowodzie rzeszowskim i szerzej, podkarpackim, jak byśmy to dziś określili, przywołując nazwę obecną województwa, pojawiło się wspomnieniowo na tych łamach. Mogłaby z tego powstać książka. Podobnie było z cyklem poświęconym miastom i miasteczkom Rzeszowszczyzny – reportażom i artykułom pisanym ze znawstwem i sercem, by przywołać choćby tylko ten o Strzyżowie Jagienki Wilczak.

Dopóki żył, sekundował „Profilom” przyjaźnie poeta Julian Przyboś. Ba, nawet proponował redaktorowi Fryciemu, by czasopismo nazwać „Patra” od gwoźnickiego wzgórza zaczerpnąwszy to miano, od wzgórza, gdzie potem spoczął na zawsze ten wybitny polski poeta rodem z Gwoźnicy. Ważni wtedy decydenci nie pozwolili profesorowi uznać tej propozycji, ale przyjaźni z Przybosiem to i tak nie zakłóciło. Powrócić do idei „Profilów”

Przed dziesięcioma laty, gdy Jerzy Maślanka, prezes stowarzyszenia Nasz Dom – Rzeszów poprosił mnie, bym został naczelnym biuletynu, który by dokumentował i popularyzował stowarzyszenie, odrzekłem, że jeśli się porywać na coś, to może sięgnąć nieco wyżej, może powrócić do idei „Profilów” i tak nawet nazwać ten nowy miesięcznik. A wzorem „Echa Rzeszowa” niechaj naczelnym będzie zarazem prezes towarzystwa, które wydaje czasopismo, mnie wystarczy rola redaktora merytorycznego. I tak zostało – czasopismo ukazuje się systematycznie od listopada 2005 roku, nazywa się mało prasowo, ale identycznie jak wydawca, czyli „Nasz Dom Rzeszów”. Tak zadecydowali działacze i Jurek, a to on przecież poprzez swoje przyjaźnie z ludźmi biznesu, którzy prowadzą różne firmy, co miesiąc pozyskuje ich partnersko, by mieć pieniądze na wydawanie czasopisma.

Znakomici autorzy piszą za darmo. I jest to ich ogromny, nie do przecenienia wkład w szeroko pojęte dzieło kultury. Bo taki profil dominujący ma ten miesięcznik. Tu systematycznie w magazynie „Wers” prezentowana jest twórczość literacka i ułatwiane są starty młodym debiutantom na tym polu. A dla dzieci adresowany jest specjalny dodatek „Pluszak”. Nie brakuje autorów także dziennikarskiej profesji, jak Andrzej Piątek czy muzyk i b. dyrektor Filharmonii Jerzy Dynia, ale piszą i inni artyści, jak choćby muzyk, dyrygent i pedagog Andrzej Szypuła czy artysta plastyk Piotr Rędziniak, albo znawcy literatury (Zofia Brzuchowska, Stanisław Dłuski) lub muzyki, jak Anna Wiślińska. Są to stali współpracownicy. Podobnie z publicystycznie wielkim talentem o sprawach społecznych pisze Dorota Dominik, o gospodarczych Edward Słupek, a o prawnych Bogusław Kobisz.

Zbigniew Domino wielokrotnie zaś gościł na tych łamach nie tylko jako bohater wywiadów i artykułów, ale przez wiele lat systematycznie także z autorskim komentarzem, podobnym jak niegdyś w „Profilach” i nawet pod tym samym tytułem rubryki – „Ludzie i sprawy”. Wszystko, co tylko w tym miejscu i „Profilach” zostało wydrukowane, a wiąże się z jego nazwiskiem, też można by ubrać w obszerną książkę. I może warto, bo ten pisarz sybirak – któremu ponad sześć lat dzieciństwa zabrał bezpowrotnie Sybir, dokąd wywieziono go z całą rodziną w 1940 roku i tam w tajdze nad Pojmą zmarła jego matka – choćby tylko owym epickim cyklem powieściowym, poczynając od „Syberiady polskiej” (przetłumaczona do tej pory na cztery języki), przysparza chwały Rzeszowowi oraz regionowi w Polsce i na świecie.

Z przykrością jednak należy stwierdzić, że oficjalnie nie zauważa się teraz pisarza, w tzw. „Encyklopedii Rzeszowa” też zabrakło dlań miejsca, choć Zbigniew Domino mieszka w Rzeszowie już blisko pół wieku. Także film Janusza Zaorskiego stworzony na podstawie „Syberiady polskiej” i pod tym samym tytułem, który wszedł na ekrany kin w 2013 roku, w Rzeszowie i regionie również oficjalnie przemilczano – żadnego spotkania z twórcami, aktorami i pisarzem, według którego powieści ten obraz powstał. Jedna z największych produkcji ostatnich lat, która z epickim rozmachem opowiada przejmującą historię Polaków deportowanych w latach 40. na Syberię.

Ślady życia pisarza od rodzinnej Kielnarowej wiodły przez Podole, zesłańczy Sybir, Ziemie Odzyskane, Warszawę, Rzeszów, dyplomatyczny dwukrotny pobyt w Moskwie i ponownie Rzeszów dzielony z Matczynym Polem w Kielnarowej, gdzie pisał „Syberiadę”.

Inny pisarz, Bogusław Kotula, ciągle przywraca w opisach tamten Rzeszów sprzed lat – ludzi, zdarzenia i zapamiętany koloryt, gdy miasto nie było jeszcze wojewódzkim centrum, albo z początków tego rozwoju. Zbigniew Grzyś, mój kolega redakcyjny, także z „Profilowych” i zetespowskich czasów, jest stałym felietonistą obok Romana Małka, kolegi z tego samego co ja polonistycznego rocznika WSP. Nazwisk różnych autorów przewinęło się kilkaset i przybywa wciąż nowych. Jestem wśród nich w każdym numerze. Ale to opowieść na inną, może niezadługo jubileuszową okazję.

Kiedy sięgam pamięcią, a i otwieram niektóre dawniej i teraz napisane teksty, też na nowo przeżywam te spotkania z moimi bohaterami. Kiedy wchodzę co piątek na koncerty do Filharmonii Podkarpackiej, to nierzadko widzę ją, jak rodziła się mozolnie i postępowała jednak konsekwentnie ta budowa. Napisałem wtedy reportaż „Filharmonia widmo”, by dopingować wykonawców i decydentów. Wtedy zastanawiano się, po co Rzeszowowi taka gigantyczna, jak na owe czasy, sala koncertowa. Dzisiaj nierzadko brakuje tam miejsca na widowni, by pomieścić żądnych sztuki melomanów.

Ważniejsze niż honoraria

I na koniec dwa zdarzenia, które były dla mnie ważniejsze niż honoraria, albo krzyże, których się nie dosłużyłem. Otóż wzruszyłem się niepomiernie, gdy podczas kolejnego wypadu nad Jezioro Solińskie w lecie 2002 roku na zaproszenie mego przyjaciela Leszka Łukasza, żeglarza i pedagoga, którego wodniacy znają pod metrykalnym imieniem Leon, zauważyłem na honorowym miejscu w jego domku na Werlasie oprawiony w ramki mój reportaż pt. „Wiatr w żagle” o żeglarzach z solińskiego morza.

Leszek był jednym z ważniejszych bohaterów tego opisu. Tak zresztą, jak rozpoznawalny jest w tym środowisku ten wytrawny sternik jachtowy i instruktor, który wychował dziesiątki żeglarzy. A jego foka z żółtym pokładem i czerwonymi burtami, którą własnoręcznie zbudował – podobnie jak i ten dom na cyplu, i ten w studenckiej przystani na wyspie w Polańczyku i w wielu innych miejscach jeszcze – ma numer RZ-12, bo Leon był jednym z pionierów wśród wodniaków na Solinie.

Drugi raz wzruszyłem się podobnie, gdy w zimie w 2005 roku pojechałem z tymże żeglarzem Leszkiem do Puław na narty, gdzie właśnie na stoku Kiczery uruchomiono wyciąg krzesełkowy. W tej wsi w Beskidach Niskich pierwszy raz byłem 31 lat wcześniej, gdy zbierałem materiał do reportażu o tych niezwykłych osadnikach, którzy przywędrowali tam z czeskiego Zaolzia w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. W kasie przy wyciągu zapytałem o sołtysa Józefa Stonawskiego. Dziadek już nie żyje, odpowiedział jego wnuk Daniel.

Teraz sołtysem jest Daniel Brózda, który mieszka niedaleko wyciągu. Zastałem go w domu, bo była niedziela. Gdy usłyszałem od gospodarza, że na otwarciu wyciągu odczytano też publicznie artykuł o początkach ich osadniczej epopei, ale nie wie już, kto go napisał i gdzie zamieścił, bo i pierwsza strona okładkowa była wyrwana, i przy tekście też nie było tej strony z tytułem reportażu, to coś we mnie zagrało, gdy sołtys sięgał po gazetę. Tak, to ja napisałem wtedy o was – powiedziałem – i wzruszony wziąłem ten okaleczony marcowy numer „Profilów” z 1974 roku, „zaczytany”, z dopisanymi nań na tej kolejnej pookładkowej kartce godzinami wszystkich kursów PKS z Sieniawy z tamtych lat. Bo to najbliższa od Puław miejscowość, z której można było jechać gdziekolwiek – do Krosna wojewódzkiego na przykład czy w przeciwną stronę do Sanoka.

Najbliższa, ale na piechotę, gdy szedłem te 13 kilometrów od przystanku w Sieniawie w styczniu 1974 roku – akurat w dniu tak okrutnej śnieżycy, że prawie nic nie było widać, i gdyby nie drzewa po bokach, to można było zboczyć z trasy – ta odległość się dłużyła i mnożyła. Warto było poznać tych wspaniałych ludzi. Byłem tam u nich dwa dni. Żyli jak jedna rodzina, budowali zagrody i z dawnych hutników czy mechaników stawali się tutaj wzorowymi na skalę krajową rolnikami, hodowcami krów mlecznych. Póki reforma Balcerowicza ich nie dosięgnęła. To poszli w agroturystykę i znowu wyszli powoli na swoje.

Ten pierwszy reportaż w „Profilach” miał tytuł wzięty wprost z ich życia – „Z gorącej cegły budowali domy”, ten w „Trybunie” po 31 latach „Uczciwi, gościnni, życzliwi” też oddawał sedno odczuć, jakie ma każdy, kto z puławianami beskidzkimi kiedykolwiek się spotkał. O nich i ich rodakach z pobliskiej Woli Piotrowej i Wisłoczka też by można powieść napisać. Oczywiście w swoim archiwum tego wydania „Profilów” nie miałem, ale wiem, kto cały rocznik pożyczył ode mnie i już nie oddał. Szukałem więc po bibliotekach, bo przyrzekłem sołtysowi Bróździe brakujące strony skserować i podesłać. W wojewódzkiej publicznej przy Sokoła też akurat strona z tytułem reportażu była wycięta, nie mam pojęcia dlaczego, ale w pedagogicznej czytelni trafiłem na cały egzemplarz.

Ryszard Zatorski

Komentarze

Jeden komentarz do “Ryszard Zatorski: Zatoczyłem krąg”

  1. Lucyna Żbikowska
    wtorek, 14 - lis - 2017, godz. 19:16

    Ze wzruszeniem czytałam bardzo wnikliwe, szczere wspomnienia Ryszarda. Tyle ludzi zapamiętał tak serdecznie, tyle ścieżek z nimi przebył, by zostawić ślad dla tych co przyjdą. Nie mogą więc powiedzieć, że wszystko się od nich zaczyna i na nich kończy a reszta mało ważna. Dzięki Ci życzliwy Redaktorze.

Pozostaw komentarz:





  • Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska

    legitymacja Członkowie naszego stowarzyszenia mogą uzyskać legitymacje dziennikarskie (International Press Card) Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy FIJ (IFJ), z siedzibą w Brukseli.
  • POLECAMY

    Dziennikarz Olsztyński 4/2023  
    BEZPIEKA WIECZNIE ŻYWA Trafiamy na książkę Jacka Snopkiewicza „Bezpieka zbrodnia i kara?”, wydaną wprawdzie przed trzema laty, ale świeżością tematu zawsze aktualna. „Bezpieka” jest panoramą powstania i upadku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, urzędu uformowanego na wzór radziecki w czasach stalinizmu.

    Więcej...


    Wojciech Chądzyński: Wrocław, jakiego nie znacie Teksty drukowane tutaj ukazywały się najpierw w latach 80. ub. wieku we wrocławskim „Słowie Polskim”, nim zostały opublikowane po raz pierwszy w formie książkowej w 2005 roku.

    Więcej ...


    Magnat prasowy, który umarł w nędzy 17 grudnia 1910 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer Ilustrowanego Kuryera Codziennego – najważniejszego dziennika w historii polskiej prasy. Jego twórca – pochodzący z Mielca – Marian Dąbrowski w okresie międzywojennym stał się najpotężniejszym przedsiębiorcą branży medialnej w Europie środkowej.

    Więcej ...


    Olsztyńscy dziennikarze jako pisarze Niezwykle płodni literacko okazują się członkowie Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia. W mijającym roku ukazało się sześć nowych książek autorów z tego grona. Czym mogą się pochwalić?

    Więcej ...



    Wyścig do metali rzadkich Niedawno zainstalowany w Warszawie francuski wydawca Eric Meyer (wydawnictwo o dźwięcznej nazwie Kogut) wydał na przywitanie dwie ciekawe pozycje, z których pierwszą chcemy przedstawić dzisiaj. To Wojna o metale rzadkie francuskiego publicysty Guillaume Pitrona, jak głosi podtytuł Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej.

    Więcej...

     

  • RADA ETYKI MEDIÓW

  • ***

    witryna4
    To miejsce przeznaczamy na wspomnienia dziennikarzy. W ten sposób staramy się ocalić od zapomnienia to, co minęło...

    Przejdź do Witryny Dziennikarskich Wspomnień

    ***

  • PARTNERZY

    infor_logo


  • ***

  • FACEBOOK

  • ARCHIWUM

  • Fundusze UE

    Komitety Monitorujące Reprezentacja Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej jest pełnoprawny, członkiem Komitetów Monitorujących programy krajowe i programy regionalne. Aby wypełnić wszystkie wymogi postawione przed Stowarzyszeniem Dziennikarzy podajemy skład poszczególnych Komitetów Monitorujących.

    Więcej...