Miasto bez gazet

| 16 lut 2017  19:08 | Brak komentarzy

Czy to możliwe – i jak do tego doszło, że Katowice – do niedawna jeden z czołowych ośrodków prasowych w kraju o bogatych tradycjach w nawiązaniu do lat przedwojennych – stały się teraz miastem bez gazet, po wyprowadzeniu się „Dziennika Zachodniego” do Sosnowca, choć ostatnio redakcja katowickiej „Gazety Wyborczej” funkcjonuje znowu w Katowicach przy ulicy Kopernika 26. Lecz główną siedzibą pisma są Tychy, gdzie mieści się własna drukarnia.

A kiedyś!… Choć to niewiarygodne, lecz nie licząc tytułów branżowych, czy samorządowych o wąskim środowiskowym zasięgu, na katowickim rynku prasowym ostały się jedynie dwa pisma: ukazujący się od 1923 roku „Gość Niedzielny”, tygodnik opiniotwórczy o ogólnopolskim zasięgu z nakładem sięgającym 200 tys. egzemplarzy oraz nasz miesięcznik społeczno-kulturalny „Śląsk”, którego wydawcą jest Górnośląskie Towarzystwo Literackie.

Tadeusz Kijonka

Z faktu, że stolica województwa stała się miastem bez prasy, muszą wynikać negatywne konsekwencje dla atmosfery Katowic i świadomości mieszkańców miasta, a także poziomu opinii publicznej, skoro katowiczanie nie są w tych warunkach poddani krzyżującym się sądom i komentarzom różnych tytułów, a więc i niezależnych od siebie punktów widzenia. Czy możliwe są w tych warunkach angażujące zbiorową uwagę autentyczne polemiki, spory i ożywione dyskusje? Sytuacja ta rzutuje oczywiście również na potencjał publicystyczny prasy śląskiej. Coraz mniej wśród miejscowych dziennikarzy uznanych autorytetów, w tym piór o ponadlokalnym prestiżu, jako że w wyniku częstych roszad kadrowych przeważają nowicjusze w zawodzie.

To w prostej linii następstwo redukcji zatrudnienia, głównie z powodu ograniczeń etatowych, a więc malejących możliwości naboru. A jednocześnie, nie bacząc na możliwości rynku pracy, kształci się dziennikarzy bez umiaru, choć z góry wiadomo, że nie znajdą zatrudnienia w wyuczonej profesji. Bo co jak co, lecz w tym zawodzie, jak rzadko w którym, liczy się dorobek i doświadczenie zawodowe, własna społeczna pamięć dziennikarza, wnikliwość i trafność sądów, na co składa się zawodowa operatywność oraz takie cechy osobiste, jak temperament, odwaga, niezależność oraz szerokie zainteresowania. Do wysokiej pozycji w tym nieintratnym raczej fachu, czyli znanego nazwiska, dochodzi się przez lata, zaś autorytetem nie staje się nikt z nominacji, lecz w oparciu o wypracowaną pozycję w tej profesji poddanej – jak rzadko w której – publicznej weryfikacji i presji opinii. Dziennikarz rodzi się, rozwija i formuje, w konkretnym piśmie i realnej redakcji, w klimacie prasowych starć i napięć oraz sumujących się w jego dorobku ważnych publikacji. Dobrze jest, gdy jego nazwisko zrasta się z tytułem i staje się marką, jak na przykład Teresa Semik, czy Agata Pustułka w „Dzienniku Zachodnim”, związane z tym zasłużonym tytułem od początku rzetelnej kariery zawodowej. Podobnie Józef Krzyk w katowickiej „Gazecie Wyborczej”. W przypadku takich związków mamy do czynienia ze swoistym sprzężeniem zwrotnym – gdy gazeta stwarza warunki do rozwoju i zawodowej promocji swoim dziennikarzom, którzy z kolei stają się rozpoznawalnymi znakami marki swojego tytułu.

Może w sytuacji globalnego regresu, a właściwie zapaści prasy w Katowicach, gdzie szerszego zespołu własnych tytułów dziś realnie nie ma, warto przypomnieć, czym jeszcze niedawno stolica województwa jako znaczący ośrodek prasowy i poligraficzny dysponowała. Bo nigdy wcześniej nie było gorzej niż akurat dziś, po dwudziestoleciu pełnej wolności i demokratycznych praw. Problem ten zostanie tu oczywiście jedynie zarysowany, bo to temat na sporą księgę. Lata jednak mijają i nadal nie został podjęty. Jeszcze parę lat i zostanie skazany na niepamięć, bo coraz mniej świadków i uczestników tych nie zawsze chlubnych wydarzeń. Co dnia, gdy mijam gmach Domu Prasy w rynku ,zadaję sobie pytanie, czy właśnie tak musiało się stać, czy scenariusz likwidacyjny był jedynym nieuchronnym rozwiązaniem. Bo nie był…

Gdy zamarł Dom Prasy

Z przykrego faktu, że w Katowicach wymarła prasa a po wyprowadzeniu się ostatniego tytułu jest to teraz miasto bez własnych gazet, wynika oczywiście i to, że w stolicy województwa, choć żyją tu wcale licznie dziennikarze, nie ma teraz zwartego środowiska osób uprawiających czynnie ten zawód, których w tej sytuacji ubywa. Stan ten nie jest i być nie może obojętny dla miasta i jego społecznego potencjału po utraceniu najbardziej opiniotwórczej grupy zawodowej oraz wpływowych redakcji. A ponieważ nic nie zapowiada zmiany sytuacji, bo rzecz jest na długo przesądzona, jako iż bez prasowych tytułów wychodzących i redagowanych w Katowicach nie ma też i związanego z nimi środowiska. Już sam fakt, że wcale liczna grupa przedstawicieli tego prestiżowego zawodu w Katowicach żyła i pracowała, miało znaczenie dla atmosfery miasta i stanu więzi społecznych. Bezpośrednio, czy pośrednio ludzie ci pozostawali pod wpływem bieżącego życia Katowic, uczestniczyli w nim na wielu obszarach codziennych kontaktów, obecni i czynni nie tylko jako pracownicy konkretnych tytułów.

Za ostatnią datę aktu rozpadu i utraty tego środowiska, które liczyło w swoim czasie kilkuset czynnych zawodowo osób, w tym wielu dziennikarzy uznanych, z rozpoznawalnym nazwiskiem, trzeba uznać fakt opuszczenia Domu Prasy w Katowicach przez ostatnią redakcję – czyli „Dziennik Zachodni”, największą codzienną gazetę regionalną w kraju. Ten powszechnie rozpoznawalny gmach, jeden z najbardziej dominujących budynków w ścisłym centrum Katowic, przestał istnieć w dotychczasowej funkcji przed trzema laty i po kosztownej generalnej przebudowie stanie się wkrótce siedzibą kolejnych wydziałów Urzędu Miasta a co potwierdza herb Katowic widoczny na połyskliwej frontowej elewacji w odcieniach grafitu. O zmroku ta czarna wygasła ściana, bo w środku gmachu trwają wciąż prace wykończeniowe, robi wrażenie potężnej płyty nagrobnej, bo ani jedno światło nie rozświetla jej od wnętrza. A był to przez długie lata najbardziej pulsujący życiem, gmach w rejonie rynku, bo aż do późnych godzin co dnia trwała redakcyjna krzątanina szczególnie na piętrach gdzie miały swą siedzibę dzienniki.

Tak w każdym razie to odbieram, bo przyszło mi w nieistniejącym już Domu Prasy spędzić szereg barwnych lat młodości jako redaktorowi „Poglądów”, dwutygodnika społeczno-kulturalnego powołanego i kierowanego przez Wilhelma Szewczyka. Zajmowaliśmy tam jedynie cztery pokoje na siódmym piętrze z numerami od 705-708, do czasu gdy Śląskie Wydawnictwo Prasowe uzyskało drugi obiekt, spory gmach w rynku z widokiem na Spodek i szczytowe zabudowania Koszutki. Tu „Poglądy” rozgościły się na V piętrze, gdzie przydzielono nam 6 pokoi, gdzie wychodziły do ostatnich dni, kończąc swoje 20-letnie dzieje już jako tygodnik, po wznowieniu w okresie stanu wojennego.

I ten obiekt także zajął już wcześniej na swoje potrzeby Urząd Miasta, stale rozrastający się i poszerzający swój stan posiadania o nowe siedziby. Jest to przy tym o tyle zastanawiające, że jeśli jeszcze z końcem 1987 roku, Katowice liczyły 368 tys. 621 mieszkańców, w grudniu 2010 było ich już 297 tys. 441. Regres gwałtowny i źle wróżący metropolitalnym aspiracjom stolicy województwa, jeśli nie zostanie skutecznie powstrzymany. Także fakt, że Katowice nie są już ważnym ośrodkiem prasowym, a stały się miastem bez gazet, trzeba wpisać w ten postępujący proces wyludniania się Katowic, a przede wszystkim jego śródmieścia. Podobnie jak rozwojowi Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i jego katowickich redakcji towarzyszyło rozrastanie jego adresów. Otóż po przejęciu przyszłego Domu Prasy, który wkrótce okazał się za ciasny, został zaanektowany drugi gmach w samym rynku, dokąd przeniesiono „Panoramę”, „Wieczór” i „Poglądy”. Ten stan trwał do roku 1990, gdy po uchwaleniu w trybie przyśpieszonym kontrowersyjnej ustawy o likwidacji „Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa – Książka – Ruch”, potężnego partyjnego koncernu prasowego wszechwładnej PZPR, doszło wkrótce do przechwycenia i rozgrabienia wielkiego majątku, a wcale często i zmarnotrawienia jego składników, w tym przejętych często w podejrzanych okolicznościach tytułów prasowych, podobnie drukarni i to na prawach pospolitej grabieży.

Dzieje gwałtownego upadku i likwidacji wielkiego koncernu prasowego w Katowicach, oraz stanowiących jego podstawową zwartą część Śląskich Zakładów Prasowych, to dramatyczna historia bezsilności osób zaangażowanych w obronę tego nadzwyczaj dochodowego przedsiębiorstwa oraz racji społecznych, które po zmianie ustroju uzasadniały jego zachowanie w nowej formie prawnej, a co było w tym czasie możliwe. Ostatnim etapem tych postępujących aktów likwidacyjnych, już po upadku kolejnych redakcji i gorączkowych inicjatywach prywatyzacyjnych stała się nieuchronna agonia Domu Prasy, który przeszedł do historii, a tej zapewne nikt nie napisze, bo plączą się tu również wątki podejrzanych interesów i korupcyjnych decyzji własnościowych.

W polskich Katowicach

Początki dziejów prasy śląskiej w 1945 i w latach następnych sięgają czasów międzywojennych, gdy po roku 1922 pojawia się cała paleta tytułów. Wielu dziennikarzy z nimi związanych stanie się organizatorami prasy już w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Katowic a rozmach, który temu w tych trudnych warunkach towarzyszy jest godny uznania i podziwu. Katowice liczą w tym czasie po stratach wojennych i wysiedleniach niewiele ponad 107 tys. osób, a więc mniej niż po powrocie Śląska do Polski gdy stały się stolicą województwa śląskiego z liczbą 112 tys. mieszkańców. Lecz już wkrótce nastąpi silny ich przyrost, gdy napłyną kolejne fale repatriantów ze wschodu i powrócą dawni stali mieszkańcy rozproszeni przez wojenne losy. Katowice międzywojenne stały się wkrótce znaczącym ośrodkiem prasy, zaś łączna liczba wydawanych tu tytułów przekraczała 70 pozycji. Złożą się na to nie tylko liczne dzienniki, których pojawi się na rynku łącznie 14, niektóre zresztą po kilku latach ulegną samolikwidacji, bo prawa rynku są wówczas surowe. I tak nie dotrwają do wybuchu wojny „Katolik Śląski” (1925-1933), „Goniec Śląski” (1921-1933), „Śląski Głos Poranny” (1926-1933) i „Gazeta Powszechna” (1929-1932). Jako data końcowa pojawia się najczęściej rok 1933 – czas wielkiego kryzysu gospodarczego. Oprócz dzienników wychodzi oczywiście wiele tytułów związanych z życiem gospodarczym i środowiskami zawodowymi, że wymienię chociażby takie periodyki jak „Krawiec Śląski” – „Organ Niezależny Poświęcony Zagadnieniom Życia Gospodarczego i Zawodowego Krawiectwa”, miesięczniki: „Śpiewak Śląski” i „Strażak Śląski”, z wymownym hasłem: „Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”, wychodzą „Typografia” – Organ Okręgu Śląskiego Związku Drukarzy, dwutygodnik „Zdrowie” i fachowe pismo „Technik”. Był to więc rynek gruntownie zagospodarowany w warunkach ostrej konkurencji. Ukazywały się także dwa dzienniki niemieckie: wychodzący od 1874 roku „Kattowitzer Zeitung” oraz „Oberschlesische Kurier” wydawany od roku 1920 do końca wojny. Pierwsza z tych gazet była później powiązana z utworzoną w 1931 roku prohitlerowską „Jung Deutsche Partei”, angażując się w antypolskie ekscesy w miarę narastania atmosfery zapowiadającej wybuch wojny.

Najstarszym polskim dziennikiem wydawanym w Katowicach był „Polak”, który wychodził od 1905 roku i zamknął swoje dzieje w 1926 roku. Do wybuchu wojny ukazywała się „Gazeta Robotnicza”, Organ Polskiej Partii Robotniczej Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego, założona w 1891 roku w Berlinie, a wychodząca w Katowicach w latach 1901-1939. Jak z tego skrótowego wykazu widać ówczesny rynek prasy śląskiej był zróżnicowany i wyrażał głębokie podziały polityczne, szczególnie jednak zaznaczyły swoją obecność dwa dzienniki pozostające z sobą w ostrym konflikcie: „Polska Zachodnia” – „Dziennik poświęcony sprawom narodowym i społecznym na Kresach Zachodnich” oraz „Polonia”, organ Wojciecha Korfantego, główne pismo opozycyjne tych lat.

Konflikt obu tytułów wyznaczał podstawowy dla tego czasu antagonizm polityczny na Śląsku odbijający stan osobistej wrogości pomiędzy Wojciechem Korfantym a przyszłym wojewodą śląskim Michałem Grażyńskim, datujący się jeszcze z okresu III powstania, gdy doszło do buntu w sztabie Grupy „Wschód”, którego był jednym z organizatorów. Następuje wówczas ostry spór na tle różnicy poglądów co do dalszej koncepcji prowadzenia działań (wbrew stanowisku Korfantego Grażyński opowiadał się za kontynuowaniem akcji zbrojnych). Teraz pomiędzy Korfantym, przywódcą Chrześcijańskiej Demokracji a reprezentującym rządowy obóz Piłsudskiego, Grażyńskim, ich konflikt znajdzie także wyraz w antagonizmie politycznym obu nieprzyjaznych sobie dzienników: „Polonii” i „Polski Zachodniej”. Utworzony przez Wojciecha Korfantego koncern był przykładem inwestycyjnego rozmachu i nowoczesności, a więc i formatu organizacyjnego swego twórcy, biznesmena w wielkim stylu. Przy ulicy Sobieskiego 11 w Katowicach powstała rychło świetna drukarnia wyposażona w najważniejsze osiągnięcia poligrafii. W efektownym budynku redakcyjno-administracyjnym zainstalowano dalekopisy oraz inne urządzenia techniczne. Korfanty jako szef koncernu i redaktor naczelny dziennika zadbał także o własny kolportaż i sieć dystrybucji. Wrażenie wywierała kawalkada furgonetek z reklamowymi napisami. Powstało więc sprawne przedsiębiorstwo wydawnicze, przy tym samodzielne, bo niezależne od instytucji państwowych, zaś rzutcy gazeciarze od wczesnych godzin rozprowadzali „Polonię” pod wyznaczone adresy. Pierwszy numer pisma ukazał się już z datą 24 września 1924. Wydanie codzienne gazety miało 16 stron, niedzielne 24 strony, świąteczne dochodziło nawet do 64 stron, zaś nakłady osiągały 40 tys. egzemplarzy. Sam Korfanty zamieszczał w „Polonii” regularnie swoje artykuły i komentarze polityczne, stanowczo krytykujące Piłsudskiego i zamach majowy oraz rządy ekipy, która tą drogą zdobyła władzę. W rewanżu dysponujący aparatem władzy wojewoda Grażyński raz po raz wykorzystywał środki represji by doprowadzić „Polonię” do ruiny ekonomicznej, o czym świadczy ponad 180 konfiskat dziennika ze względów cenzuralnych w latach 1926-1930, gdy doszło do uwięzienia Korfantego w twierdzy brzeskiej.

Represje polityczne i ekonomiczne nie przyniosły jednak rezultatu. Korfanty okazał się wyjątkowo zaradny. I tak w roku 1932 pojawił się wychodzący do roku 1939 tani i poczytny ilustrowany dziennik „Siedem Groszy”, z niezwykle popularnym serialem o przygodach bezrobotnego Froncka. Następnie koncern „Polonii” zaczął wydawać kolejną wysokonakładową gazetę codzienną: „Kurier Wieczorny”. Przebywający w latach 1935-1939 na czteroletniej emigracji Korfanty, jak widać, nawet w tych warunkach nie dopuścił do upadku swego koncernu a obiekty przy ulicy Sobieskiego, przede wszystkim drukarnia, staną się podstawą funkcjonowania już po 1945 roku prasy śląskiej, w przyszłości skupionej w Śląskim Wydawnictwie Prasowym. Jest wyjątkowo perfidnym paradoksem historii, że w 1994 roku doszło do likwidacji zasłużonej drukarni i wyprowadzenia jej do Starachowic. Nie pomogła legenda Wojciecha Korfantego; zdziczały kapitalizm polski tych lat ukazał się nienasycony i bezpardonowy, doprowadzając do ruiny a właściwie likwidacji potężnego do niedawna śląskiego rynku prasowego i jego majątku rozgrabionego doszczętnie.

Do tytułów, które dopełniają obraz czasopiśmienniczy tego okresu, należy „Kuźnica”, w pierwszym okresie miesięcznik społeczno-kulturalny, od roku 1937 – dwutygodnik, założona przez Pawła Musiała, działacza społeczno-politycznego i historyka piśmiennictwa. Z nastaniem okupacji ten niezłomny Zaolziak, góral z Górnej Lesznej podejmie działalność konspiracyjną jako organizator grupy współpracującej ze Związkiem Walki Zbrojnej. Po aresztowaniu i uwięzieniu w Katowicach został ścięty na gilotynie 19 lutego 1943 roku.

Wilhelm Szewczyk

Z „Kuźnicą”, czasopismem o profilu narodowo-radykalnym związała się w pewnym okresie grupa młodych literatów, skupiona wkrótce wokół własnego pisma literacko-artystycznego „Fantana”, ukazującego się w Katowicach od września 1938 r. do sierpnia roku następnego (wyszło 13 numerów). Ten miesięcznik wychodzący pod redakcją Zdzisława Hierowskiego, Wilhelma Szewczyka i Jana Kazimierza Zaremby, występujący stanowczo przeciw regionalistycznym mitom i prowincjonalizmowi życia literackiego na Śląsku, jednocześnie silnie akcentował stanowiska narodowe i antyniemieckie, co wynikało także z narastającego re-dywizjonizmu obozu hitlerowskiego. Pozostałaby jednak „Fantana” jedynie epizodem czasopiśmienniczym i efektem działalności niewielkiej grupy literackiej, gdyby nie obecność w jej zespole tak ważnych wkrótce postaci w życiu kulturalnym regionu jak Zdzisław Hierowski i Wilhelm Szewczyk, których rola jako redaktorów czasopism kulturalnych po wojnie okaże się pierwszoplanowa.

Od pierwszych dni

Pierwsze tytuły prasowe zostały uruchomione w Katowicach z niezwykłym impetem, niemal natychmiast po wyzwoleniu Katowic. Już 2 lutego 1945 roku ukazał się pierwszy numer „Trybuny Śląskiej” (organ Komitetu Wojewódzkiego PPR) stanowiący kontynuację konspiracyjnej gazety o tym tytule, wychodzącej od 7 czerwca 1942 r. Po niewielu dniach dziennik ten przyjął nową nazwę i jako „Trybuna Robotnicza” ukazywał się do początku 1990 roku. Wkrótce w ramach tej gazety pojawił się dodatek literacki „Po pracy” redagowany przez Jana Brzozę, pisarza osiadłego w sierpniu 1945 r. w Katowicach (przybył z teatrem lwowskim razem z Aleksandrem Baumgardtenem).

Jednak znacznie większe powodzenie czytelnicze miał w tym okresie i w pierwszych latach powojennych ukazujący się od 6 lutego „Dziennik Zachodni”, redagowany przez Stanisława Ziembę, gazeta wzbogacona o cotygodniową „Kolumnę literacką”, w której pojawiły się nazwiska nie tylko miejscowych autorów. Tradycja dodatków kulturalnych sobotnio-niedzielnych wydań była w ówczesnej katowickiej prasie codziennej długo podtrzymywana, a niektóre, jak redagowane przez Aleksandra Rowińskiego „Perspektywy” (dodatek „Dziennika Zachodniego”), miały dużą zasługę w publikacji utworów literackich śląskich autorów oraz prezentacji zjawisk i postaci ze sfery kultury. Także w późniejszych latach pojawiały się tego rodzaju dodatki, czy nawet stałe wkładki w przekonaniu, że jest to pora przyjazna lekturze oraz utwierdzaniu zainteresowań kulturalnych. Również co ambitniejszy dziennik zabiegał o „powieść odcinkową” u poczytnych pisarzy, co już dziś w epoce tandetnych seriali telewizyjnych nie znajduje kontynuatorów.

Ogromne ożywienie wydawnicze jest cechą znamienną tego okresu i potrwa do nastania mrocznej epoki stalinizmu, gdy Katowicom zostanie narzucona upokarzająca nazwa Stalinogrodu. To czas, gdy pojawiają się nie tylko nowe tytuły, ale dochodzi z miejsca do wskrzeszenia życia literackiego, teatralnego i muzycznego, w tym przypadku o niebywałych ambicjach, skoro w Katowicach w krótkim czasie rozpoczynają działalność tej miary zespoły co radiowa orkiestra symfoniczna założona przez Witolda Rowickiego, wkrótce o nazwie Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, jak Filharmonia Śląska, czy zorganizowana przez Adama Didura Opera Śląska, której pierwsza historyczna premiera „Halki”, inauguruje w ogóle w powojennej Polsce działalność teatru operowego. Trzeba te Fakty postrzegać jako świadectwo ówczesnych aspiracji i swobód twórczych, sprzyjających samodzielności organizacyjnej i kulturalnej. Ma też swoją wymowę, że w województwie katowickim jeszcze w roku 1945 osiadło w krótkim czasie łącznie kilkudziesięciu wydawców prywatnych, zaś w samych Katowicach rozpoczęło działalność 19 firm wydawniczych, w tym ruchliwa i ambitna oficyna wydawnicza AWiR, założona i kierowana przez Zbigniewa Mokrzyckiego. Fakty te wynikały z istnienia na Śląsku najlepszej w tym czasie w kraju bazy poligraficznej oraz czynnych nieprzerwanie zakładów papierniczych. Napływali też przedsiębiorcy, głównie przedwojenni księgarze i wydawcy zdolni do szybkiego uruchomienia produkcji wydawniczej, w tym z utraconego Lwowa.

Bolesław Surówka

Na tym tle należy też postrzegać intensywny rozwój śląskiego rynku prasowego, przy tym bardzo wówczas zróżnicowanego. Z gazet codziennych największym poważaniem cieszy się „Dziennik Zachodni”, niebawem stanowiący jeden z głównych tytułów w koncernie „Czytelnika”. W gazecie tej odnaleźli się wkrótce dziennikarze katowickiej „Polonii”, w tym przez dłuższy czas jej redaktor odpowiedzialny Kilian Bytomski oraz August Grodzicki i Halina Markiewiczowa, przede wszystkim związany z „Dziennikiem” do końca życia Bolesław Surówka. Niedługo do dwóch katowickich gazet codziennych dołączy „Gazeta Robotnicza”, organ PPS-u, nawiązujący do tytułu wychodzącego w Berlinie od roku 1891, a od roku 1901 wychodzący w Katowicach. Także i ten dziennik wzbogaci się o dodatki noszące kolejno nazwy: „Gazeta Literacka” i „Literatura, Sztuka, Kultura”, oparte w znacznej części na współpracy ze śląskimi literatami. Do tych tytułów należy dopisać ceniony tygodnik społeczno-kulturalny „Ogniwa” wydawany przez Związek Powstańców, „Młody Śląsk” – pismo młodych dziennikarzy, popularny magazyn społeczno-kulturalny „Jutro”, pismo satyryczne „Kocynder”, oczywiście poczytny „Sport”, wznowione „Zaranie Śląskie”, oraz wysokonakładowy, „Gość Niedzielny”, którego pierwszy powojenny numer ukazał się już z datą 11 lutego 1945 (pismo z czasem o nakładzie 100 000 egzemplarzy). Ten szeroki, choć jeszcze niepełny zestaw tytułów prasowych tego okresu zwraca uwagę obecnością kilku pism o profilu kulturalnym oraz licznych dodatków o tym charakterze.

Jednak tytułem o szczególnej pozycji pośród czasopism kulturalnych była „Odra”, najpierw dwutygodnik (z datą wydania pierwszego numeru 30 lipca 1945 roku), zaś od 7 czerwca roku 1946 tygodnik, organizacyjnie podporządkowany Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” a założony przez Wilhelma Szewczyka. Autor „Hanysa” i redaktor „Fantany” po perypetiach więziennych i ucieczce z Wehrmachtu ukrywał się najpierw w Opatowcu pod Krakowem, zaś po pacyfikacji tego miasteczka przez hitlerowców zamieszkał pod okupacyjnym pseudonimem jako Władysław Kret w Rędzinach pod Częstochową, gdzie zajmował się tajnym nauczaniem. Gdy tylko front przesunął się na południe, spakował plecak i w lichej kurteczce, pieszo i okazją dotarł do Katowic. Tu rzucił się natychmiast w wir licznych obowiązków, organizując życie literackie oraz podejmując pracę w Polskim Radio, gdzie zatrudniony był przed wojną. Jednocześnie Szewczyk przystępuje do uruchomienia „Odry” i wydania pierwszego numeru. Nie ma jeszcze 30 lat gdy podejmuje się tego zadania, właściwie bez redakcyjnego doświadczenia. Nie mają go też Zdzisław Hierowski ani Aleksander Widera, sekretarz redakcji. Jedynie August Grodzicki ma za sobą pracę w przedwojennej „Polonii”. I tak powstaje jedno z największych powojennych pism społeczno-kulturalnych, które swoim zasięgiem obejmuje całe Ziemie Zachodnie i Północne z delegaturami we Wrocławiu, Szczecinie i Olsztynie, pozyskując do współpracy ogromną rzeszę pisarzy i publicystów – łącznie ponad 1000 nazwisk. Wstępna deklaracja programowa pisma sprowadzała się do słów, wyrażających zręby programu: „Chcemy spowodować, by myśląc o Śląsku, każdy myślał o zlewisku »Odry« i wybiega daleko na zachód poza to, co jako Śląsk ugruntowało się w powszechnych pojęciach przed rokiem 1939. (…) W »Odrze« ma się wypowiedzieć Śląsk cały (…) muszą tu znaleźć odbicie problemy społeczne, ogólnokulturalne i literackie Śląska i całego polskiego Nadodrza po obu stronach Odry”.

Lokal redakcji składający się z dwóch pokoi mieścił się przy ulicy 3 Maja 36a na drugim piętrze, gdzie miał siedzibę także oddział Związku Literatów Polskich. Redakcja stała się rychło klubem literackim, odwiedzanym także ze względów towarzyskich, skąd przenoszono się wesołą paczką do własnej knajpy literatów na Stawową, póki nie zbankrutowała. „Styl biesiadny – jak wspominał A. Widera – był po wojnie potrzebą nas wszystkich, niezależnie jak się sprawy miały. Środowisko artystyczne Katowic było zresztą bardzo barwne, nigdy już później nie było w nim tylu fascynujących wybitnych osobowości i to z pamięcią wielkich lat przedwojennej bohemy. Lwowiacy i warszawiacy, ale i krakusy ściągali tu licznie… Tu dodam, że w dużym stopniu miał na to wpływ sam naczelny „Odry” z natury towarzyski Wilhelm Szewczyk, jako iż każda redakcja, którą kierował, stawała się swoistym klubem biesiadnym, gdzie nie było miejsca dla abstynentów.”

Edmund Jan Osmańczyk

„Odra”, dysponując licznymi piórami przygotowanymi do podjęcia polskiej przeszłości Ziem Odzyskanych, wypełniała aktywnie swoją misję programową, z pewną jednak szkodą dla problematyki współczesnej. Na łamach tygodnika pojawiło się wiele wybitnych nazwisk. Tu zamieścił swój głośny artykuł Kazimierz Wyka „O niemieckim charakterze narodowym”, publikował Edmund Osmańczyk, który za „Sprawy Polaków” otrzymał nagrodę „Odry”, pisali Zbyszko Bednorz, Tadeusz Mikulski, Henryk Barycz, Stanisław Rospond, Henryk Worcell, Stanisław Helsztyński. Drukował wiersze Tadeusz Różewicz, a Wojciech Żukrowski -prozę. Pismo było jednak coraz bardziej atakowane za niezbyt czytelny profil polityczny i nadmierne przechyły w stronę narodowego katolicyzmu, choć Borejsza chciał widzieć „Odrę” w składzie swoich tytułów jako pismo postępowo-katolickie na wzór francuski. Ataki na „Odrę” wzmagały się jednak w miarę nasilenia się stalinizmu, zaś jej żywot został ostatecznie przerwany z datą 29 stycznia 1950 roku – akurat w 5. rocznicę wyzwolenia Katowic, choć do przeniesienia tygodnika do Wrocławia, jak zapowiadano, nie doszło. Ma też w tym kontekście swoją wymowę, że przestało się ukazywać równocześnie „Zaranie Śląskie”, a niebawem zawieszono też „Wieczory Teatralne” założone przez Wilhelma Szewczyka i wychodzące od 1948 roku.

Nastaną lata, gdy w Katowicach – wkrótce już w Stalinogrodzie – nie będzie pisma kulturalnego odpowiedniej rangi, bo nie mógł tej roli odgrywać redagowany sumiennie przez Zdzisława Hierowskiego kwartalnik „Śląsk Literacki”, który pojawił się w 1952 roku i miał charakter czasopisma środowiskowego o niskim nakładzie i ograniczonym zasięgu.

Bolesław Lubosz

Na swoje następne pismo Katowice będą czekały ponad 6 lat, gdy z datą 14 października 1956 r. jeszcze w Stalinogrodzie pojawią się „Przemiany” – tygodnik wielkiego formatu, który wyrósł w duchu rozrachunkowym polskiego października, co wyrażał już sam tytuł. Na pierwszej stronie zwracały uwagę trzy krótkie opowiadania Tadeusza Różewicza. Rzucał się jednak w oczy tytuł „Obrona Katowic” Bolesława Lubosza, rzecz o samoobronie miasta w pierwszych dniach września 1939 r. Sama nazwa Katowic miała w ówczesnym Stalinogrodzie coś i sensacji, także jako zapowiedź przeczuwanych zmian. I stało się, że już w numerze trzecim, wydanym z datą 28 październik, pojawią się oficjalnie Katowice. Ukaże się również tekst pt. „Pięknie witamy w Katowicach”, akcentujący ten fakt. Tygodnik stał się miejsca nader poczytny, więc co numer wzrastał nakład, od 17 tys. egzemplarzy do 50 tys. z końcem roku.

„Przemiany” wpisały się także w moją pamięć, jeszcze studenta, ze względu na druk poematu pt. „Węgrom”, który poświęciłem wydarzeniom tej krwawej jesieni w Budapeszcie. Tekst opublikowany w numerze 7, z datą 25 listopada, już w następnych dniach zostałby zdjęty przez cenzurę, co świadczy, jak bardzo był to czas niestabilny. To potwierdziły również późniejsze losy „Przemian”, gdy padły z politycznego wyroku w tym samym czasie co „Po prostu” – po wydaniu 41 numeru z datą 13 października 1957 r.

Pamiętam dobrze ten dzień, bo wybrałem się do redakcji z moim kolejnym reportażem. I ta złowieszcza pustka. Poza sekretarką, strwożoną panią Danusią, nikogo… Co, już nie będzie „Przemian”?…
Byłem zszokowany, że do tego doszło i to bez wcześniejszych uprzedzeń. Trzeba pamiętać, że wcale niedawno, w popaździernikowych wyborach w 1957 roku Wilhelm Szewczyk został posłem do Sejmu PRL, więc jego pozycja wydawała się być wystarczająco mocna. A tu nagle ta bezwarunkowa decyzja i to podjęta na lokalnym szczeblu partyjnym. Jednocześnie utworzono w to miejsce Magazyn sobotnio-niedzielny „Trybuny Robotniczej” tytułu o masowym nakładzie i profilu w znacznej części kulturalnym (do czasu). Do „Trybuny Robotniczej” została przeniesiona młodsza część zespołu „Przemian”; otóż Wilhelm Szewczyk zawsze tak formował redakcję, by nie zdominowali jej seniorzy. Znajdzie się tam Stanisław Horak, który przy pierwszej okazji obejmie kierownictwo Miejskiego Domu Kultury w Bytomiu. Także Jan Wyżgoł (poeta – robotnik), autor obolałych reportaży z życia, przeniesie się wnet do tyskiego „Echa”. Natomiast Leonard Drzewiecki, utalentowany poeta, ale i pełen inwencji satyryk, będzie co sobotni numer wypełniał ostatnią stronę magazynu swoim „Sputniczkiem”. I jednocześnie brylował w redakcji rozrywkowej katowickiego radia, co wykolei go jako poetę. Byłem blisko z każdym z nich, bo wytworzyliśmy razem z Czesławem Ślęzakiem i Krystyną Broll-Jarecką grupę poetycką „Domino”, mocno osadzoną w „Przemianach”. I nagle ten akt likwidacyjny tygodnika jakże ważnego dla życia kulturalnego na Śląsku, gdzie utrwala się w kulturze niezawodna metoda egzekucji bez uprzedzeń.

Pod wspólnym dachem

Jeszcze w latach stalinogrodzkich Katowic powstał śląski tygodnik ilustrowany, „Panorama” pismo o masowym nakładzie, wydawane w kolorze sepii, którego pierwszy numer ukazał się 16 maja 1954 roku z solistką zespołu Śląsk Urszulą Porwoł na okładce. Redaktorem naczelnym był Tadeusz Szafar, po jego wyjeździe na stałe do USA nowy tytuł przejął zastępca a w rzeczywistości prawdziwy organizator pisma Stanisław Zięba, wsławiony uruchomieniem „Dziennika Zachodniego” w 1945 roku. Nowy tytuł otrzymał na wstępie bardzo korzystne warunki pracy i rozwoju – przestronną przedwojenną willę przy ulicy Poniatowskiego 25, zaprojektowaną przez znanego architekta Tadeusza Michejdę. Redagowanie dodatku literackiego w formie wkładki na gazetowym papierze powierzono Zdzisławowi Hierowskiemu, który w jednym ze świątecznych numerów opublikował mój młodzieńczy poemacik „Choinka”. Ten cotygodniowy dodatek stał się wnet pismem w piśmie, jako iż ambicje Zdzisława Hierowskiego były zawsze wysokie. Jednak wydarzeniem okazał się niewątpliwie druk powieści Marka Hłaski „Głupcy wierzą w poranek”. Nowy magazyn traktowany był przez cenzurę raczej łagodnie, toteż zamieszczał teksty, zdjęcia i ilustracje, które nie mogłyby się ukazać w pryncypialnej „Trybunie Robotniczej”, czy nawet w znacznie liberalniejszym „Dzienniku Zachodnim”, choć ten zawsze zachowywał pewną swobodę jako gazeta z czytelnikowskim rodowodem.

„Panorama”, której objętość w pierwszych latach utrzymywała się w granicach 20 stron, lecz już za jednego z kolejnych redaktorów naczelnych, Stanisława Sokołowskiego, podwoiła objętość i osiągnęła przy ogólnopolskim zasięgu nakład 500 tys. egzemplarzy. Jest od tego momentu magazynem kolorowym z nową winietą wychodzący jako tygodnik ilustrowany „Panorama”. Trzeba podkreślić walory doborowego zespołu i szerokie grono wyselekcjonowanych współpracowników. Wystarczy przypomnieć, że w Oddziale Warszawskim „Panoramy” pracowali tak świetni dziennikarze jak, m. in. Michał Komar i Wojciech Giełżyński.

To już czas, gdy „Panorama” i „Poglądy” sąsiadują ze sobą zgodnie na VII piętrze Domu Prasy, odkąd wszystkie redakcje katowickie Śląskiego Wydawnictwa Prasowego zebrały się pod jednym dachem. To nowy etap w historii koncernu, gdy w roku 1964 doszło do przejęcia efektownego gmachu na rynku wkrótce z tytułem Domu Prasy, który miał być siedzibą organizacji sportowych. Silniejsza i bardziej wpływowa okazała się jednak prasa oraz siła jej politycznych argumentów.

Utworzone w 1962 roku przez Wilhelma Szewczyka „Poglądy”, mocno wrosły już w krajobraz kulturalny Katowic i Śląska, jako regionalne pismo kulturalne, w pierwszym okresie reprezentujące również Opole (poprzez Jana Goczoła), podobnie jak wcześniej „Przemiany” (wówczas przedstawicielem Opola był Jerzy Gałuszka). „Poglądy” redagowane przez śląskich literatów, podobnie jak wcześniej „Przemiany”, wypełniały w ramach pisma o profilu społeczno-kulturalnym wiele zadań wobec macierzystego regionu, choć kontakty redakcyjne wykraczały poza tak zakreślone granice. Szczególnie w prezentacji literatury, ze stałą obecnością wielu pisarzy ogólnopolskiej rangi. Dobitnie potwierdzała to m. in. ankieta „Mój wiersz”, skierowana do czołowych poetów polskich i krytyków literackich o wybór najważniejszego ich zdaniem utworu poetyckiego i uzasadnienie tej decyzji. Trzeba by tu wymienić całą kolekcję znaczących nazwisk w tym: Wisławę Szymborską, Jarosława Iwaszkiewicza, Mieczysława Jastruna, Tadeusza Różewicza i Kazimierza Wykę. Warto by wypowiedzi w tej Ankiecie, nad którą miałem redakcyjny nadzór, zebrać w jednej książce.

Jan Pierzchała

Pierwszy skład redakcji stanowili: Wilhelm Szewczyk (redaktor naczelny), Jan Pierzchała (zastępca), Tadeusz Flisiuk (sekretarz redakcji) wkrótce zastąpiony przez Stanisława Wilczka, Roman Samsel i Tadeusz Kijonka (kierownicy działów) oraz Jerzy Moskal (redaktor graficzny). Funkcję redaktora technicznego pełnił poeta z lwowskim rodowodem Mieczysław Dziaczek, fotoreporterem był od początku Jan Hanusik. Stopka redakcyjna „Poglądów” okazała się pojemna i w różnych okresach znaleźli się w niej m. in. Andrzej Wydrzyński, Bolesław Lubosz, Witold Nawrocki, Albin Siekierski i Stanisław Piskor, jak widać wyłącznie literaci. Do końca pisma redaktorem technicznym był nader akuratny Euzebiusz Skórek. „Poglądy” rychło stały się jako redakcja także adresem o rozwiniętych funkcjach towarzyskich, miejscem środowiskowych spotkań i licznych wizyt osób goszczących w Katowicach. Wilhelm Szewczyk, znany z gościnności i daru skupiania ludzi, stworzył i pod tym redakcyjnym szyldem swojego rodzaju klub, w nawiązaniu do legendy poprzednich tytułów – „Odry” i „Przemian”. Z „Poglądami” będę związany od pierwszego dnia po służbowym przeniesieniu z Polskiego Radia w Katowicach po numer ostatni, gdy w wyniku politycznej decyzji Komitetu Wojewódzkiego pismo przestanie się ukazywać. W ich miejsce pojawi się bardziej popularny tygodnik „Tak i Nie”, o nieco innym, mniej regionalnym profilu, założony przez Kazimierza Zarzyckiego. Nie do końca są wyjaśnione okoliczności upadku „Poglądów”, wznowionych w stanie wojennym w formie tygodnika z datą 5 maja 1982 roku. Jego żywot okaże się nader krótki i tygodnik przetrwa 15 numerów – ostatni wydany zostanie z datą 10 kwietnia 1983 roku (łącznie pod tym tytułem ukaże się 509 edycji „Poglądów”).

Jak zwykle w takich przypadkach pojawiły się różne posądzenia, plotki i bezpodstawne domysły. Myślę, że sam wybór formuły tygodnika nie okazał się trafny i nie była to kontynuacja szczęśliwa dla tytułu z dwudziestoletnią już historią i znacznie poszerzonego zespołu, w tym osób przypadkowych. Jest natomiast faktem, że Wilhelm Szewczyk jeszcze w roku 1962 wzbraniał się przed wydawaniem pod swoim kierownictwem tygodnika, mając w pamięci los „Odry” i „Przemian”. Rytm dwutygodnika był dla nowego pisma bezpieczniejszy, skoro nie musiał podlegać nakazom podążania za wydarzeniami politycznymi. W każdym razie do dnia wprowadzenia stanu wojennego „Poglądy”, nieraz klucząc, uniknęły większych zagrożeń, choć nie brakowało poważnych opresji, które nie zostaną zapewne już przypomniane, jak chociażby kwestia śmierci bytomskiego harcerza, skoczka radzieckiego Schwallenberga, który zginął w okolicznościach prawdopodobnego mordu rabunkowego, czym powinien skutecznie zająć się IPN wznawiając śledztwo. Spośród członków redakcji pozostaliśmy na tym świecie jedynie Jerzy Moskal i ja. No właśnie, co zrobić z nabrzmiałą pamięcią dwudziestu lat historii „Poglądów”, skoro nie przetrwało redakcyjne archiwum, podobnie jak po „Odrze” i „Przemianach”. Ale to osobny problem w tych barbarzyńskich czasach.

Narodziny „Poglądów” to pewna epoka w dziejach prasy społeczno-kulturalnej w Polsce, gdy niemal każdy region dobija się swego tytułu. Nie licząc wrocławskiej „Odry” (jej przedstawicielem w Katowicach będzie Zdzisław Hierowski), tytułu o innym rodowodzie, ukazującym się we Wrocławiu od 1958 r., najpierw jako tygodnik redagowany oraz Tadeusza Lutogniewskiego, a następnie od 1961 roku miesięcznik pod kierownictwem Zbigniewa Kubikowskiego i nie licząc nawiązującej do lat przedwojennych lubelskiej „Komeny”, teraz co województwo – to własny periodyk. Są w tym rejestrze m.in. „Nadodrze” (Zielona Góra), „Odgłosy” (Łódź), „Pobrzeże” (Koszalin), „Litery” (Gdańsk), „Fakty i Myśli” (następnie „Fakty” – Bydgoszcz), „Profile” (Rzeszów), „Ziemia i Morze” (Szczecin), „Nurt” (Poznań – wcześniej „Tygodnik Zachodni”), „Przemiany” (Kielce), „Kontakty” (Białystok) oraz „Warmia i Mazury” (Olsztyn).

Osobne miejsce i dominującą pozycję w życiu literackim kraju zdobyło krakowskie „Życie Literackie”, które weszło na rynek w roku 1950 już po likwidacji „Odry”, reprezentując, co zostało zaznaczone pod winietą tytułu, także Katowice (do końca historii tego pisma obecny był w nim jako członek kolegium redakcyjnego Wilhelm Szewczyk). Tygodnik „Życie Literackie” przez długie lata z nakładem ponad 100 tys. egzemplarzy, stał się wnet najbardziej poczytnym i opiniotwórczym tytułem Polski literackiej, pismem o ogromnych wpływach na rozwój kultury literackiej i czytelnictwa.

Wszystkie wymienione tytuły o profilu regionalnym ukazujące się w ramach koncernu prasowego: RSW Prasa – Książka – Ruch, stanowiły w swoich środowiskach istotne centra życia kulturalnego i twórczych inspiracji, integrując je, wyzwalając nowe inicjatywy, promując miejscowych twórców i artystów oraz dokumentując wydarzenia z obszaru kultury. I oto jedną likwidacyjną ustawą czasopisma te, co region i jego stolica, zostały wymazane z mapy kulturalnej na zawsze. Jednego dnia – wszystkie, bez względu na zasługi i potencjał twórczy środowiska. Nie ocalało nawet jakże zasłużone „Życie Literackie”, w ostatnich latach przeżywające wewnętrzne konflikty w ramach konfrontacji i rozliczeń. Trzeba było teraz na wolnym rynku mediów, bez niezbędnego kapitału i odpowiedzialnego wydawcy tworzyć i odtwarzać własne pisma od podstaw, niezbędne dla funkcjonowania życia artystycznego, licząc na wsparcie i zrozumienie lokalnych władz samorządowych oraz miejscowych mecenasów, najczęściej niezbyt hojnych, a nawet nie kryjących irytacji, że mają wyręczać w tych powinnościach państwo. Wiem coś o tym, bo doprowadziłem w tych warunkach do powołania miesięcznika „Śląsk” i wydania 206 numerów z rzędu.

Teraz, gdy nie ma nawet śladu po Śląskim Wydawnictwie Prasowym i Śląskich Zakładach Prasowych, przypomnijmy, jak doszło w Katowicach do powołania Domu Prasy – w wyniku decyzji politycznej i skutecznej operacji organizacyjnej. Był rok 1964, gdy w KW uznano, że wszystkie katowickie redakcje mają się znaleźć pod jednym dachem, na czele z „Trybuną Robotniczą” zajmującą dotąd pokaźny budynek przy ulicy Mickiewicza, „Dziennikiem Zachodnim” z siedzibą przy ulicy Młyńskiej 9, a także „Sportem”, „Wieczorem” i „Panoramą”. Przeprowadziły się tu również poglądy”, funkcjonujące od 2 lat na parterze Klubu Prasy Twórczej przy ulicy Warszawskiej 37, tuż nad „Piwniczką”, czyli późniejszym Marchołtem, gdzie do późnych godzin, jeśli nie do rana bratała się brać artystyczna wszystkich profesji. Warto przypomnieć, że trzy spore pokoje na parterze od strony ulicy Warszawskiej stanowiły przed laty pierwszy lokal redakcji „Przemian”. Piszący te słowa nie zapomni wizyty w tym tygodniku z poematem poświęconym krwawym wydarzeniom na Węgrzech, a przepisanym odręcznie wzorowym pismem technicznym. Przy biurku piękna sekretarka, Pani Inga, nad którą pochylał się raczej nieobojętnie utalentowany poeta Leszek Mech (w przyszłości jej mąż). Leszek poderwał się, podszedł do mnie (znaliśmy się już z Koła Młodych), rzucił okiem na tekst i wywołał sekretarza redakcji Aleksandra Rowińskiego (chłop na oko dwa metry). Ten zaszedł do gabinetu szefa i po chwili pojawił się sam Wilhelm Szewczyk, który po przekartkowaniu kilku stron stwierdził: drukujemy… Jeśli przepuści cenzura… I tak tydzień później druk stał się faktem. Teraz po ośmiu latach zasiadłem w tym lokalu przy własnym redakcyjnym biurku uprawniony m. in. do prowadzenia działu poezji.

Czas zgodnej wspólnoty

Przejęty na nowe cele efektowny gmach w samym centrum Katowic, zgodnie z nadaną mu potoczną nazwą, stał się od początku Domem Prasy, tętniącym życiem od godzin porannych do późnej nocy. Gdy już niemal wszędzie w otoczeniu rynku światła pogasły, tu jeszcze wciąż na różnych piętrach coś się działo, nie wyłączając życia towarzyskiego. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte to czas znacznych swobód biesiadnych, choć w przypadku lokali redakcyjnych pewien umiar był przestrzegany. W pierwszym okresie zresztą nie cały gmach został zajęty przez prasę. Na piętrze I działała mająca spore powodzenie kawiarnia Cafe Sport. Parter zajmowała czytelnia modnego wówczas Międzynarodowego Klubu Książki i Prasy (Empiku) gdzie organizowano także liczne imprezy kulturalne, wyparta w późniejszych latach przez lokal restauracyjny. Z czasem miejsce kawiarni zajmie prasowa stołówka z dobrze na ogół zaopatrzonym bufetem, zaś w drugiej części I piętra pojawi się sala konferencyjna. W części narożnej rozpocznie też działalność galeria wystaw plastycznych organizowanych przez przedsiębiorczego literata Józefa Ponityckiego, redaktora „Wieczoru”, kierującego w tej poczytnej popołudniówce sprawami kultury. Wspominam o tym, by przypomnieć, że ten gmach był wykorzystywany nie tylko przez głównego użytkownika, czyli Śląskie Wydawnictwo Prasowe oraz wchodzące w jego skład redakcje – uwzględniał w pewnym stopniu także potrzeby mieszkańców Katowic. Należy żałować, że nie udało się przekonać władz miasta, po wyprowadzeniu się ostatniej redakcji, by wróciły w to miejsce dobrze wspominana kawiarnia i niemal do ostatnich dni czynna restauracja: rynek to rynek i z tego faktu też wypływają określone powinności. Teraz gdy budynek zajmą zachłanni urzędnicy już po godzinie 16.00, gmach opustoszeje, zaś nocą będzie to wielopiętrowa bryła mroku, bo nawet zapowiadane neony nie zastąpią normalnego życia.

Szczególnie jednak bufet i stołówka spełniały ważne funkcje w redakcyjnym życiu integrującego się coraz bardziej środowiska katowickich dziennikarzy, gdzie wszyscy się znali, każda nowa osoba była zauważona, każde ważniejsze wydarzenie – awans czy zmiana redakcji było komentowane. Okazji do towarzyskich kontaktów w tych warunkach było też niemało, w latach, gdy tak niewiele trafiało się godnych uwagi atrakcji – nawet w tym na pozór ruchliwym środowisku wyjazdy zagraniczne, poza wąską grupą osób, nie były wcale częste, zaś dostęp do paszportów – limitowany. Poza tym każdy dzień przynosił nowe fakty godne skomentowania – w tym i na szczytach wojewódzkiej władzy, co skłaniało do wymiany opinii i informacji. Nie było więc lepszego miejsca na codzienne pogawędki przy porannej kawie – zresztą od kawy wielu zaczynało dzień: od towarzyskich ploteczek i lokalnych sensacji oraz porannych prasówek. Po jakimś czasie większość dziennikarzy była ze sobą na „ty”, niezależnie od redakcyjnej przynależności, zaś ceremoniał bruderszaftów stanowił nawet tolerowaną normę w kontaktach środowiskowych. Nie wiem jak dziś, lecz środowisko dziennikarzy raczej nie zaliczało się wówczas do osób hołdujących zbiorowej wstrzemięźliwości, a jeśli już kogoś nie było stać na nic, to na wódkę zawsze starczało. Piwo, reglamentowany Żywiec, był na ogół do nabycia w bufecie, choć Wilhelm Szewczyk nie zachodził tu nawet w takich celach. Z każdej dostawy rezerwował kilka kartonów, które trafiały wprost do jego gabinetu, gdzie od rana celebrował dzień w osnowie dymu firmowych cygar. Obiady zjadał zresztą na mieście, z opinią wysokiej marki smakosza, zazwyczaj w gronie przyjaciół bądź przejezdnych gości, którzy odwiedzali go w zawsze gościnnych „Poglądach”. Być w Katowicach – a nie odwiedzić Wilka?… co do tego wątpliwości nie było: incydent niewybaczalny!.

Stołówka i bufet – dwa ważne miejsca i punkty spotkań. Choćby poranne kolejki do bufetu i pierwsze wymiany zdań. A przy stolikach zazwyczaj stali goście. Niedosłyszący Marian Sarama, przez długie lata związany z „Panoramą” zasiadał przy kawie i zawsze coś pisał skupiony na kartkach papieru. Miał świetną pamięć, w której zmagazynował niezliczoną ilość informacji i anegdot przydatnych do barwnych narracji. Bolek Surówka odczuwał natomiast potrzebę wyrażania swoich sądów i komentarzy, na ogół uszczypliwych, na głos, nie bardzo licząc się z reakcją tzw. autorytetów. Dystyngowany Bogumił Miklica, związany z „Panoramą” a później z magazynem „Trybuny”, emanował zapachem koniaku i dobrych perfum, schludny i zadbany a przy tym przyjazny ludziom i światu. Życzliwością i osobistym taktem promieniowała Maria Podolska, wrażliwa znawczyni malarstwa. Osobny krąg tworzyli dziennikarze sportowi, zawsze czymś podnieceni, bo i spornych kwestii było co niemiara. Z „Poglądów” chętnie schodziłem piętro niżej do „Sportu”, by przejrzeć dalekopisy. Był czas, że Tadeusz Bagier, szef „Sportu” namawiał mnie do przejścia do jego gazety, bo uznał moją orientację i kompetencje, ale ta oferta, choć miła, nie interesowała mnie w sensie zawodowym.

Gdy teraz wspominam tamte lata zbiorowego funkcjonowania Domu Prasy – widzę wiele scen i osób tworzących atmosferę codziennego życia w barwnym środowisku tego miejsca, choć każda redakcja prezentowała jednocześnie zarówno swoją odrębność, ale i osobowość. „Dziennik Zachodni” zawsze był miejscem startu wielu utalentowanych dziennikarzy, a kto przeszedł przez surową szkołę kąśliwego Bronisława Szmidta Kowalskiego, ten w zawodzie nie zginął. I tak było niemal do końca. Tę redakcję wyróżniało także liczne grono urodziwych dziewcząt, które potem rozpłynęły się nie tylko w czasie. Z „Dziennika” wychodziło się z uformowanym warsztatem, no i awansowało… najczęściej przechodząc do „Trybuny”. To stąd wyszli Tadeusz Lubiejewski, późniejszy naczelny oraz Andrzej Wrazidło – wkrótce zastępca w „Trybunie”, następnie naczelny „Panoramy”. Stąd przeszedł też do „Trybuny” Włodzimierz Paźniewski, by po perypetiach roku 1981 i okresie prowadzenia „Dziennika Zachodniego”, skupić się bez reszty już jako wczesny emeryt na bezpiecznej literaturze.

Hierarchie

Włodzimierz Janiurek

Co trzeba zaznaczyć, a nie wynikało jedynie z obowiązującej hierarchii, pomiędzy tymi gazetami nie wyczuwało się wrogości, raczej dyskretną rywalizację, choć prymat „Trybuny Robotniczej”, jako organu KW PZPR był już z tego tytułu niepodważalny. Ten układ wpisany był od dziesięcioleci w ustaloną hierarchię prasy śląskiej, niezależnie od okoliczności i rzeczywistych osiągnięć redakcyjnych. Także znaczna cześć dziennikarzy „Trybuny Robotniczej” miała poczucie specjalnych praw i pozycji jako reprezentanta rządzącej partii władzy i obowiązującego frontu ideologicznego, ale też uprzywilejowanej pozycji w kontaktach zawodowych. Legitymacja „TR” stwarzała wiele udogodnień i ułatwień w wykonywaniu profesji. A jednocześnie stanowiła o swoistym uzależnieniu już samym przypisaniem do pryncypialnych zasad i poglądów wynikających z tego faktu. „Trybuniarz”, to pejoratywne określenie oznaczało dziennikarza, którego pozycja nie wynikała z zawodowych zasług i dorobku, lecz z przypisania do redakcji o specjalnej misji politycznej, reprezentującej oficjalny organ służby propagandowej.

Trzeba jednak obiektywnie przyznać, że odnosząc się krytycznie do jej politycznej roli w służbie indoktrynacji ideologicznej, była to gazeta redagowana profesjonalnie, skupiała wielu świetnych dziennikarzy, że wymienię choćby Ewę Wanacką, urodzonego reportera Jacka Cieszewskiego (później związanego z „Panoramą”), Annę Jurkiewicz, czy Janusza Litwina. Inna rzecz, do jakiego stopnia byli uzależnieni zawodowo od linii ideologicznej wszechwładnej partii, poddani ingerencjom czujnej cenzury. Mimo to nie można jednak twierdzić, że wysoki nakład tej gazety, przekraczający nawet milion egzemplarzy – dziś nieosiągalny – był wyłącznie wynikiem preferencji w kolportażu i przymusowej prenumeraty. To także zapewne miało miejsce, ale nie decydowało o tak wyśrubowanym nakładzie, gdy katowicka „Trybuna” dystansowała organ KC – „Trybunę Ludu”.

Trzeba pamiętać również i o takich medialnych trampolinach, jak doroczne święto „Trybuny Robotniczej” organizowane w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku z udziałem setek tysięcy uczestników – owszem zwabionych ludyczną oprawą tłumnego festynu pełnego atrakcji estradowych i obleganych straganów z deficytowymi produktami. Lecz na co dzień gazeta ta starała się być czytana dzięki interesującym tekstom uznanych dziennikarzy, miała też znakomity rozbudowany dział sportowy, z dziennikarzami tej klasy co Zbigniew Dutkowski i Jan Wykrota… a są to lata potęgi śląskiego sportu, gdy Górnik Zabrze zdominował na drugie lata polską piłkę nożną. No a boks, lekkoatletyka, hokej, zapasy, gimnastyka, szermierka… ej, gdzie tamte lata sportowej mocy Śląska. W owym czasie gdy powstawał Dom Prasy, na czele gazet i pism tu redagowanych oprócz już wymienionych – są między innymi Włodzimierz Janiurek, kierujący przez wiele lat „Trybuną” (przed Maciejem Szczepańskim wcześniej kierownikiem Wydziału Kultury KW), dziennikarz dużego formatu, błyskotliwy i oczytany, przy tym poliglota o szerokich kontaktach. Stać go było także na ograniczoną co prawda niezależność, którą zademonstrował w trakcie wiecu w Hali Parkowej w okresie października. Był przy tym człowiekiem towarzyskim, o wysokiej inteligencji i dyskretnej elegancji. No i jako rodowity chorzowianin czuł i rozumiał Śląsk.

Zbigniew Dutkowski

Janiurek wielką uwagę przykładał w swojej gazecie do spraw kultury – przed objęciem „Poglądów” kierownikiem działu kulturalnego w gazecie Janiurka był Wilhelm Szewczyk, od lat przyjaciel. To właśnie w „Trybunie Robotniczej” będzie miał w grudniu 1955 roku miejsce mój debiut poetycki wierszem nagrodzonym w studenckim konkursie poetyckim z okazji Roku Mickiewicza, który zatrzymał do druku W. Szewczyk. Cóż to było za przeżycie! Tamte gazety codzienne drukowały zresztą regularnie teksty literackie, a poezja na ich łamach nie stanowiła ewenementu. No i pozycja działów kulturalnych była wysoka. W „Trybunie Robotniczej” są w tym dziale wówczas zatrudnieni Renata Zwoźniakowa, Maria Podolska i Irena Sławińska (teatr). O muzyce piszą – Adolf Dygacz i młody wówczas muzykolog – Leon Markiewicz. Gdy Szewczyk podejmie się utworzenia „Poglądów” – kierownictwo działu po nim przejmie Bolesław Lubosz. Czy kiedykolwiek potem taka obsada tego działu była w gazecie codziennej możliwa? Podobnie w „Dzienniku Zachodnim”, jeszcze nie tak dawno dział kulturalny tworzyli: Marek Skocza – kierownik, Teresa Semik, Iza Wach-Malicka i Łukasz Wyrzykowski. Stało się potem niestety zasadą – i to w całej Polsce – że jeśli trzeba redukować zatrudnienie to kosztem działu kulturalnego, ba, nawet poprzez jego całkowitą likwidację.

Nie wiem czyja to była idea, żeby w Katowicach utworzyć Dom Prasy, przejmując wybudowany w rynku gmach, odtąd wspólną siedzibę wszystkich siedmiu katowickich redakcji skupionych w Śląskim Wydawnictwie Prasowym. Idea celna i dobrze służąca środowisku, także dla poczucia jego zawodowego prestiżu, oraz operatywności dziennikarzy w życiu zawodowym. Co innego lokalne SDP zmarginalizowane jak dziś, co innego gdy stała za nim siła tylu tytułów. Z tego, co wiem, krzątał się gorliwie wokół tego zadania nader zaradny dyrektor Śląskiego Wydawnictwa Prasowego Karol Szarowski, przy wsparciu Włodzimierza Janiurka (obaj już nie żyją). Karol Szarowski miał niewątpliwie ogromne zasługi w uruchomieniu zintegrowanego w Domu Prasy zespołu redakcji, a wcześniej w powołaniu bodaj 12 tytułów lokalnych, których sieć objęła całe województwo – od Cieszyna po Częstochowę. Stworzył potężny koncern prasowy, największy po Warszawie. Miał także spory udział w rozbudowie drukarni prasowej oraz w podjęciu budowy nowej o imponującym programie po drugiej stronie ulicy Opolskiej. Ten wywodzący się z Przegędzy pod Rybnikiem zręczny organizator, dla którego prestiż i pozycja prasy śląskiej stały się życiową misją, będzie musiał doświadczyć rozpadu i bezpardonowej likwidacji tego co stworzył. Czy mógł przewidzieć, że nie ostanie się niemal nic z dorobku i dzieła życia oraz 35 lat pracy na stanowisku szefa największego koncernu prasowego po Warszawie. Tak wyjątkowo długie pełnienie tej trudnej funkcji miało zapewne uzasadnienie w jego osobistej pozycji w warszawskiej centrali, do której odprowadzał najwyższe zyski spośród podobnych przedsiębiorstw, za to na miejscu uchodząc za kutwę, bo też na temat węża, którego trzymał w kieszeni, krążyły anegdoty. Szarowski wiedział o tym i zbywał takie uwagi cierpkim uśmiechem z błyskiem złotej koronki w górnej prawej czwórce. Ten niepozorny, niezbyt rozmowny mężczyzna o skromnych życiowych potrzebach, opanował w stopniu Doskonałym sztukę trwania na stanowisku, ustępując komu trzeba z drogi i zapierając się w uporze w interesie firmy. Sam fakt, że miało to miejsce w rejonie, gdzie absolutną władzę pełnił partyjny troglodyta Zdzisław Grudzień, zasługuje na podziw. Lecz czas tamtej epoki zmierzał już do końca, bo w sierpniu 1980 roku zaczął nagle palić się lont.

Polityczna eksplozja i następstwa

To, co niebawem nastąpi i przerodzi się w serię wielkich eksplozji politycznych, rozpoczęło się od strajków na przełomie czerwca i lipca 1980 roku, które objęły zakłady pracy w Mielcu, Świdniku, a także w Łodzi i w Warszawie. W dziennikach śląskich wydarzenia te zostaną określone enigmatycznie jako przestoje bądź przerwy w pracy, co nie brzmiało jeszcze groźnie, choć wykrętnie. Lecz stan napięć i akcji strajkowych narastał, aż objął niemal całą Polskę, toteż nie dało się już opanować sytuacji przy użyciu eufemizmów, w czym celowała zawsze nasza lokalna prasa. Gdy w połowie sierpnia przerywa urlop na Krymie Edward Gierek, który powraca do Warszawy specjalnym samolotem, a wraz z nim nieodstępny Zdzisław Grudzień, bez względu na stanowisko „Trybuny Robotniczej” jest to dla wszystkich dowód, że kryzys polityczny przybiera na sile. Dzień później narastające strajki obejmą stocznie w Gdańsku, Gdyni i Szczecinie. Te wielkie tąpnięcia na Wybrzeżu, które będą miały swoje konsekwencje polityczne i personalne, a także międzynarodowe reakcje, dotrą na Śląsk skumulowane w zrewoltowanym górniczym Jastrzębiu. To już dni postępujących zmian na szczytach władzy, gdy dochodzi do odwołania m. in. Macieja Szczepańskiego, przewodniczącego Komitetu d/s Radia i Telewizji, kreatora propagandy sukcesu i wizji II Polski. Spośród polityków wywodzących się ze Śląska tracą stanowiska: wicepremier Tadeusz Pyka, przewodniczący CRZZ Jan Szydlak oraz premier Edward Babiuch; w połowie września zostaje zwolniony z partyjnych funkcji Zdzisław Grudzień (rzekomo na własną prośbę), zaś wcześniej ze względu na stan zdrowia przestaje być „przywódcą partii i narodu” Edward Gierek. Ma to już miejsce po podpisaniu 31 sierpnia porozumień w Gdańsku, a następnie w Szczecinie i Jastrzębiu. W tym czasie na znak solidarności z MKS przy Kopalni „Manifest Lipcowy” podjęły strajki załogi kopalń Szombierki, Dymitrow i Bobrek, co podała do wiadomości także „Trybuna Robotnicza”.

Okazało się teraz, że obowiązująca dotąd propagandowa wizja regionu wydajnej pracy i dyscypliny zbiorowej, nie przystaje do rzeczywistości, a sytuacja ma swoje groźne rewiry, gdy pojawiają się niepokojące pogłoski o próbach sprowokowania konfrontacji przy wsparciu stacjonujących w Legnicy jednostek wojsk radzieckich, zaś niesławne Katowickie Forum Partyjne skupia zwolenników takich rozwiązań. Dom Prasy nie jest już wówczas bezpiecznym miejscem chronionym, odkąd raz po raz bywa celem akcji protestacyjnych a hasło: „prasa kłamie” nie jest w tej sytuacji szczególnie dotkliwe, skoro dochodzi nawet do użycia gazu łzawiącego i interwencji milicji. To już czas narastania trwałych podziałów w samym środowisku oraz wyodrębniania się grup i osób o radykalnym nastawieniu w jedną i drugą stronę. Bezkompromisowe „córy rewolucji” w zespole „TR” (wtedy już raczej „ciotki”) oraz  ich polityczni liderzy nie zamierzają wejść w kompromisy z utajonymi dotąd rewizjonistami, reprezentującymi z reguły roczniki żurnalistów młodszej i generacji. Sympatie dzielą się i krzyżują, coraz bardziej dochodzą do głosu zwolennicy rozliczeń i samooczyszczenia skupieni w redakcyjnych grupach Solidarności, głównie poprzez akty degradacji osób z kierownictwa redakcji, co przybrało formę personalnych decyzji. W samej stołówce i w kolejkach do bufetu nastrój już nie ten sam; liczy się teraz, kto kogo bojkotuje, kto z kim nie siada i kto nie odpowiada na pozdrowienia, za to miażdży go wzrokiem.

Przytoczę w tym miejscu początek felietonu z mojej Witrynki Towarzyskiej w „Poglądach” podpisywanej przez Białą Myszkę: „W katowickiej prasie w ostatnich dniach listopada ukazała się niezwykle lapidarna informacja, w której czterokrotnie pojawiło się słowo rezygnacja. Otóż „wobec rezygnacji Tadeusza Lubiejewskiego”… „w związku z rezygnacją Jana W. Gadomskiego”, „po rezygnacji Bronisława Jurasza”, „… wobec rezygnacji Andrzeja Nawrockiego”… W pierwszym przypadku chodziło o rezygnację redaktora naczelnego „Trybuny Robotniczej”, w drugim „Panoramy”, trzecim – katowickiego ośrodka TV, w czwartym – o rezygnację naczelnego redaktora „Sportu”. Czterokrotnie o to samo, za każdym razem nie chodziło o nic innego, tylko i wyłącznie o rezygnację, bez wyjaśnienia jakichkolwiek powodów i okoliczności oraz podania nadzwyczajnych przyczyn, które spowodowały te nagłe zaskakujące decyzje. I to czterech szefów katowickich redakcji naraz!

Feliks Netz

Ta zbieżność wiele mówi o klimacie w tych redakcjach i w śląskiej prasie roku tamtego w ogóle oraz niemożności utrzymania się nagle wszystkich czterech osób na kierowniczych stanowiskach a przecież obowiązywała w takich przypadkach nomenklatura, która pozostawała w gestii KW. Te „rezygnacje” były w kilku przypadkach korygowane, skoro po T. Lubiejewskim stanowisko naczelnego objął dotychczasowy I sekretarz Komitetu Miejskiego w Sosnowcu Jan Zieliński, co oznaczało polityczne wzmocnienie tego kluczowego w prasie śląskiej tytułu, bo nie był jednak T. Lubiejewski wystarczająco nieprzejednany. I to się potwierdziło gdy rok później zostanie ogłoszony stan wojenny. Tylko w „Panoramie” w miejsce przymuszonego do rezygnacji Jana W. Gadomskiego, któremu nie można było odmówić wysokich kwalifikacji i osobistej charyzmy, doszło do wyboru nowego naczelnego przez zespół – poety Feliksa Netza, co było świadectwem zaufania zespołu oraz wysokiej oceny walorów zawodowych i moralnych, w tym przypadku także z uwzględnieniem osobistej niezależności. „Panorama” staje się też od tej chwili innym pismem, wyrażającym czas teraźniejszy polskiego życia w optyce obywatelskiej. Dlatego nowy naczelny dotrwa na tym stanowisku tylko do dnia 13 grudnia. Wtedy to po kilku miesiącach i po poddaniu weryfikacji przejmie kierownictwo działu literackiego w „Poglądach”, czyli najmniej uwikłanego w pułapki polityki. I ja znajdę się w kręgu uwagi „Panoramy”, gdy po obszernym wywiadzie, F. Netz zamieści mój polemiczny artykuł wobec publikacji w „Trybunie Robotniczej” dotyczący okoliczności wyprowadzenia katowickiej polonistyki do Sosnowca, za czym stał Z. Grudzień, a teraz należało zapewnić warunki jej powrotu do Katowic. Nowy naczelny „TR” Jan Zieliński, nie zdecydował się jednak na publikację, choć w pierwszej chwili zatrzymał tekst do druku.

Represje

Ten czas to okres wielu zapiekłych polemik, prasowych demaskacji i rewindykacji. Wydarzeniem o niemałym rezonansie stało się powołanie z woli środowisk twórczych i artystycznych Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych w Katowicach zbiorową decyzją delegatów tych środowisk 6 listopada 1980 roku, który stał się od tego momentu „pierwszą w ogóle manifestacją zbiorowej suwerenności środowisk sztuki i kultury na Śląsku”. Dla mnie, organizatora tego zebrania, było to wydarzenie wielkiej wagi a podejmowane przez powstały komitet inicjatywy i interwencje miały znaczny społeczny rezonans. Należy żałować, że nie doszło do wyznaczonego na 19 grudnia 1981 roku Sejmiku Kultury Śląskiej i trzeba było czekać aż do 1998 roku na taką debatę zwołaną z inicjatywy twórców i działaczy, a nie dyspozycyjnych funkcjonariuszy. Już po tej dacie reakcja władz na sam fakt podjęcia tej inicjatywy była stanowcza a nawet represyjna. Zachowało się wezwanie mnie na przesłuchanie 7 stycznia 1982 roku do Komendy Wojewódzkiej, które mogło mieć inny finał, bo zarzuty były jednoznaczne. Miałem odtąd świadomość, że jestem zagrożony utratą pracy w „Poglądach”, choć skończyło się ostatecznie na pozbawieniu mnie stanowiska sekretarza redakcji w tym piśmie oraz zakazie pełnienia jakichkolwiek funkcji w prasie śląskiej, nawet prawa do prowadzenia działu kulturalnego. Wybronił mnie przed zwolnieniem, powodowany wieloletnim koleżeństwem, Witold Nawrocki, od niedawna sekretarz Wydziału Kultury KW, niegdyś starszy kolega ze studiów, który oświadczył jednak w telefonicznej rozmowie, że to wszystko, co może dla mnie zrobić.

Okres po dacie 13 grudnia 1981 roku to w prasie czas samosądów politycznych oraz represji zawodowych. Nie licząc „Trybuny Robotniczej”, którą współredagują wydzielone z pozostałych redakcji osoby „szczególnego zaufania”, każde z pozostałych pism przez dłuższy czas jest zawieszone i muszą upłynąć miesiące, by mogły wznowić działalność. Poza „Trybuną Robotniczą” gdzie obowiązują specjalne przepustki, wszystkie lokalne redakcje są niedostępne i zaplombowane. Nawet „Poglądy”, choć Wilhelm Szewczyk jest nadal posłem, lecz teraz nie ma wstępu do gabinetu, gdzie pozostawił dokumenty sejmowe.

Tego dnia udaliśmy się do wyznaczonego pokoju w „Wieczorze”, gdzie wszyscy pracownicy zawieszonych redakcji pobierali pobory. Była to sytuacja krępująca dla Szewczyka świadcząca o jego zakwestionowanej pozycji pomimo zasług i pełnionych funkcji. Staliśmy w kolejce. Panował tu tłok a atmosfera nacechowana sarkazmem ale i przygnębieniem świadczyła, że do ostatnich wydarzeń brak jeszcze dystansu. Nikt nie wiedział co dalej ani jak długo potrwa ten stan zawieszenia niemal wszystkich poza „TR” redakcji oraz kilkuset osób związanych z nimi na co dzień. – Panie Pośle, Panie Wilhelmie!… lecz okazało się, że wiedział tyle samo co wszyscy, czyli realnie nic. Zaproponowałem, żebyśmy udali się do dyrektora Szarowskiego, nawet po to aby mógł zabrać poselskie dokumenty. I tu pełna blokada. Portier wyraźnie usatysfakcjonowany skalą swoich uprawnień odmawia dostępu do telefonu. Posłowi!… Negocjacje spowodują jednak tyle, że zejdzie z II piętra Pani Renia, oddana sekretarka i w jej asyście upokorzony Szewczyk uda się do Szarowskiego. Wrócił przybity.

Dom Prasy nagle wygasł, pojedyncze oświetlone okna ujawniały, gdzie robią swoje „trybuniarze”, ci z grupy obdarzonej oficjalnym zaufaniem. Także i ten zespół wyjdzie z tej operacji politycznej selekcji zdziesiątkowany, a ujawnione w ostatnim roku antagonizmy nabiorą mocy wyroków. Przez wiele tygodni trwać będzie nikczemna weryfikacja dziennikarzy, którzy utracili polityczne zaufanie jako autorzy demaskatorskich tekstów. Wcześniej po „sądnej nocy” spośród dziennikarzy katowickich zostali internowani: Zdzisław Zwoźniak z „Panoramy”, Stefania Jagielnicka-Kamieniecka z „Dziennika Zachodniego”, Marek Mierzwiak, Edward Zyman i Jerzy Sysak z Radia oraz Rafał Szymoński – TV. Szczególnie mocne represje spotkały dziennikarzy współpracujących z gazetami „Solidarności” Jastrzębskiej i Huty Katowice. W ogóle z Solidarnością – w tym inicjatorów powołania jej kół w śląskich redakcjach.

Gdy wiosną 1982 roku wszystkie tytuły odrodzą się na nowych warunkach, nie będą to już jednak te same redakcje ani ci sami ludzie, nawet jeśli zostaną przywróceni do pracy. Weryfikacja okaże się dotkliwa, a szereg osób otrzyma zwolnienia. Rozpoczną się teraz przewlekłe procesy sądowe wytoczone przez dochodzących swoich praw. Pracodawcą jest dyrekcja Śląskiego Wydawnictwa Prasowego, która nie będzie skora do ugody. Nie zostanie też dobrze zapamiętany wicedyrektor Stanisław Skrzypiec, z zawodu prawnik, reprezentujący restrykcyjny punkt widzenia. Podziały, które poróżnia ludzi, ale i środowisko, co znajdzie także wyraz w utworzeniu drugiego obok zawieszonego SDP – Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Jeszcze bardziej głębokie pęknięcie podzieli literatów, gdzie nadal funkcjonują obok siebie ZLP i SDP. Wbrew pozorom, nawet po ponad 30 latach rozliczne następstwa stanu wojennego funkcjonują w polskim życiu oraz w obolałej pamięci ludzi, którzy nie odzyskali równowagi duchowej i stabilizacji życiowej, po wyrugowaniu z zawodu i rozbiciu rodzin.

Włodzimierz Paźniewski

W rejestrze tytułów prasowych na Śląsku, które pojawią się w tym okresie, osobne miejsce zajmie tygodnik „Katolik”, wydawany przez stowarzyszenie PAX, który wznowił po dziesiątkach lat nieobecności Jan Waleczek, prezes stowarzyszenia w Katowicach. Ten zasłużony tytuł o bogatej historii i szlachetnej tradycji, który redagowali m.in. Karol Miarka i Adam Napieralski, zdobył w pierwszym okresie nawet spore wzięcie i skupił grono cenionych dziennikarzy, głównie wydalonych z innych redakcji – śląskiej prasy i katowickiego radia. W zespole „Katolika”, który zyskał pochlebną, choć także ironiczną nazwę „salonu odrzuconych” znaleźli się m. in. Andrzej Babuchowski, Leopold Kurek, Bogdan Kułakowski (fotoreporter) Jan F. Lewandowski, Eugeniusz Łabus, Włodzimierz Paźniewski, Michał Smolorz, Edward Szopa i Witold Turant. Niemal same świetne nazwiska! Sam PAX obok redaktora naczelnego Jana Waleczka reprezentował właściwie tylko Janusz Jaśniak.

Prasę śląską czeka jednak po stanie wojennym i zmianie ustroju – w Polsce wolnej i demokratycznej – kolejny morderczy próg do przejścia pod prąd, właściwie o własnych siłach nie do pokonania. Następstwem tej sytuacji będzie pustoszejący z każdym rokiem gmach Domu Prasy oraz upadek przemysłu poligraficznego w Katowicach, gdy dojdzie nagle do faktu wręcz niewyobrażalnego – wyprowadzenia drukarni zbudowanej przez Wojciecha Korfantego a noszącej jego imię. To głównie z tego powodu Katowice stały się miastem bez gazet, bo i co tu jeszcze teraz wychodzi – w mieście o tak wielkich tradycjach wydawniczych i poligraficznych, które chciałem w tym szkicu przypomnieć. To, co stało się na naszych oczach, a wśród gorliwych sprawców znalazły się też osoby i osobistości, których nawet po latach lepiej nie ruszać, najpełniej wyraża jedno słowo: katastrofa.

Ustawa, która stała się wyrokiem

Karol Szarowski

Po samorozwiązaniu PZPR 29 stycznia 1990 roku podczas ostatniego zjazdu jej delegatów w Sali Kongresowej, kiedy to ówczesny I sekretarz Mieczysław Rakowski wypowiedział historyczne słowa: sztandar partii wyprowadzić – i odbyła się pamiętna scena stanowiąca ostatni akt jej politycznej likwidacji, pojawiło się szereg kwestii związanych z przejęciem i zagospodarowaniem olbrzymiego majątku. Było to między innymi także dlatego trudne, ale i pilne, jako iż większość delegatów utworzyła natychmiast dwie nowe partie: Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej oraz Unię Socjaldemokratyczną, z czym wiązał się także podział materialnych zasobów. Po porozumieniu Okrągłego Stołu z reprezentantami Solidarności i przegranych czerwcowych wyborach PZPR utraciła monopolistyczną władzę i nie miała już charakteru masowej partii politycznej (a jeszcze w 1980 r. liczyła ponad 3 min. członków) W tej sytuacji ma miejsce pospieszne tworzenie niezbędnych aktów prawnych porządkujących ten stan.

Do szczególnie pilnych zadań należała likwidacja monopolistycznego koncernu RSW „Prasa – Książka – Ruch”, zatrudniającego w kraju ponad 34 tysiące pracowników i dysponującego grupą wielkich drukarni, setkami różnego rodzaju tytułów prasowych, w tym wielu wysokonakładowych dzienników oraz rozwiniętą siecią kolportażu i transportu. Potężny majątek a jednocześnie polityczny łup stanowiący cel licznych grup interesów w tym i powiązanych z kapitałem zagranicznym – słowem: dopaść i zagarnąć! Dowodem może być także okrutny los śp. Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i również śp. Śląskich Zakładów Graficznych, po których nawet śladu.

A jeszcze w roku 1989 obie te jednostki osiągnęły łączny zysk 8,4 mld starych złotych, w tym 4,7 mld sama drukarnia, najwyższy spośród wszystkich drukarni prasowych w kraju. Był to, obrazowo mówiąc, najbardziej dochodowy spośród regionalnych folwarków wchodzących w skład tego potężnego koncernu, a który jednocześnie miał proporcjonalnie najniższe koszty własne, co stanowiło powód do chwały oraz mocnej, niepodważalnej pozycji w centrali dyrektora Karola Szarowskiego. W zapobiegliwej, wręcz restrykcyjnej sztuce mnożenia oszczędności przekroczy wszystkie porównywalne miary, byle osiągnąć najwyższe wskaźniki zysku, oczywiście nie kosztem „Trybuny Robotniczej”, z którą unikał przezornie zadrażnień. Dla przykładu: nawet Wilhelm Szewczyk, naczelny „Poglądów” dochodzący już wieku emerytalnego nie osiągnął pułapu wynagrodzenia, a że był w kwestiach roszczeń finansowych zawsze skłonny do ustępstw, przy tym skrępowany faktem, że dwutygodnik nasz był pismem deficytowym, taka postawa rzutowała w konsekwencji na zaniżone uposażenie całej redakcji. Ale nie udało się również przełamać ograniczeń co do sztywnego limitu nakładu i objętości pisma zwiększonej przynajmniej o 4 kolumny. Tu odpowiedź była zawsze jedna: deficyt papieru i narzucone odgórnie ograniczenia, choć nie oznaczało to w przyszłości możliwości korzystnych zmian, do czego jednak w końcu nie doszło. A przecież dyrektor Szarowski odwiedzał „Poglądy” często, w kontaktach bezpośrednich sympatyczny i bezpośredni. U Szewczyka bywał stale, a już szczególnie, gdy chciał się dowiedzieć – co tam w Warszawie, jako że ustosunkowany Wilek zawsze wiedział więcej i miał swoje opinie. Teraz kiedy mijani wymarły Dom Prasy chciałoby się zadać Karolowi Sz. pytanie: czy trzeba było aż tak skąpić, spójrz Karolu, na co ci wyszło… Nie ostało się nic, słowem – nic, z tego czemu poświęciłeś całe życie.

O losie potężnego koncernu RSW „Prasa – Książka – Ruch” zadecydowała ustawa z dnia 22 marca 1990 r. wprowadzona w życie na prawach zamachu politycznego, przy pominięciu w Sejmie obowiązujących procedur. Tego samego dnia miało miejsce pierwsze i drugie czytanie, przepchanie kolejnego projektu przez Komisje oraz uchwalenie ustawy w trybie nagłym, jakby chodziło o bezpieczeństwo państwa i narodu. To także wyjaśnia, jak wielkie było parcie zainteresowanych pilną likwidacją wpływowych grup interesów. Gdy okazało się niebawem, że jest to ustawa służąca, mówiąc wprost – zawłaszczeniu i grabieży, zaś po samorozwiązaniu przed dwoma miesiącami PZPR, odpadał, jako uzasadnienie, motyw politycznego odwetu, było już za późno. Nie zapomnę rozmowy z Aleksandrem Małachowskim, który przyznał, że przyjęcie ustawy w tej formie i trybie nie powinno było mieć miejsca i doszło do niedopuszczalnego, ale i nieodwracalnego aktu legislacyjnego. Fakty dokonane nabrały jednak z miejsca niebywałego przyspieszenia, pod naciskiem zainteresowanych stron pilnym wyegzekwowaniem zapisów ustawy. Już w październiku 1990 roku „Rzeczpospolita” stwierdziła, że „Komisja Likwidacyjna działa na podstawie niedoskonałej, niestety ustawy. Pozwoli ona jedynie na trzy rozwiązania przy przekształceniach własnościowych koncernu: nieodpłatne przekazanie spółdzielni pracowniczej, sprzedaż na przetargu lub przekazania skarbowi państwa”. W aktualnej sytuacji pojawiło się bowiem realne zagrożenie atomizacji rynku prasowego, przechwycenia kontroli nad prasą polską przez kapitał obcy, a także zaniku dotychczasowych struktur prasowego koncernu bez uregulowania nowych zasad organizacyjnych rynku prasy, w tym funkcjonowania kolportażu.
W tym stanie najwyższego zagrożenia likwidacją Śląskiego Wydawnictwa Prasowego pojawiła się jednak szansa uratowania jego podstawowej części poprzez przekazanie Skarbowi Państwa. I tak przy wsparciu 17 śląskich posłów, w tym wpływowego Waleriana Pańki, przygotowałem petycję złożoną na ręce premiera Tadeusza Mazowieckiego, w sprawie powołania Górnośląskiego Centrum Prasowego w Katowicach stanowiącego część dotychczasowego Śląskiego Wydawnictwa Prasowego. Szerokie uzasadnienie tego rozwiązania, którego pełna koncepcja została złożona w Komisji Likwidacyjnej b. RSW, w tym przez zwrócenie uwagi na zagrożenie wykupieniem znacznej części obecnego majątku „co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do utraty kontroli nad polityką informacyjną na tym szczególnie złożonym obszarze, który podlega coraz szerszej i głębszej penetracji przez kapitał niemiecki” (co zostało wnet potwierdzone) spotkało się z pełną uwagą Rady Ministrów. Świadczy o tym nigdy nieskorygowana Uchwała nr 172 z dnia 23 października 1990 r. (zamieszczona w Monitorze Polskim z nr 3 z 1991 r.) „w sprawie zatwierdzenia planu zagospodarowania majątku Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej »Prasa – Książka – Ruch« w likwidacji”. Zgodnie z ustawową demonopolizacją 30 procent tytułów likwidowanego przedsiębiorstwa (tu łącznie 6 wraz z drukarnią) miało stanowić jednoosobową spółkę Skarbu Państwa, z udziałem wojewody katowickiego, który pełniłby funkcję organu założycielskiego. Jednak wdrożenie tej ustawy wciąż nie następowało. W tej sytuacji, gdy pojawiły się koncepcje innych rozwiązań, przygotowałem kolejną petycję skierowaną na ręce premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego z dnia 21 marca 1991 r. Pod tą petycją podpisało się już 23 śląskich posłów. Zwrócona została w niej także uwaga na stworzenie statutowego mecenatu „wobec kultury śląskiej, której potrzeby są w coraz mniejszym stopniu zaspokajane”, przede wszystkim jednak pilne podjęcie działań zgodnych z uchwałą 172.

Z dziejów ustawowej grabieży

Wszystko wskazywało na to, że rozwiązanie to zostanie obronione i tylko na Śląsku dojdzie do ocalenia trzonu dotychczasowego wydawnictwa prasowego wraz z drukarnią. Okazało się jednak rychło, że był to zbyt cenny łup, by zwyciężyły racje społeczne. Toteż wnet pojawiają się różne koncepcje innych rozwiązań. Dojdzie nawet do powołania utworzonego specjalnie w tym celu Górnośląskiego Towarzystwa Prasowego, którego udziałowcami m. in. byli Związek Górnośląski, Związek Gmin Górnego Śląska, Towarzystwo Gospodarcze i Regionalna Izba Gospodarcza oraz wiele innych wpływowych podmiotów, w tym także firmy prywatne. Uwaga została skierowana na wykupienie kluczowego tytułu – wtedy już „Trybuny Śląskiej”. Po latach widać jak kto kogo ogrywał i że była to w istocie bitwa na głowy a nie realny kapitał. Wyjęcie z ustalonego układu tak potężnej gazety, jaką jest nadal „Trybuna”, dziennik o masowym nakładzie, oznaczało automatyczne rozbicie zatwierdzonej koncepcji opartej na bloku 6 tytułów i drukarni. Rozwiązanie to ponoć wspierał sam Lech Wałęsa, co naszeptał mi do ucha pewien znany z konspiracyjnego usposobienia szczególnie wpływowy wówczas śląski poseł, a główny łom politycznego uderzenia. Minie niewiele czasu jak sam zostanie skutecznie wymanewrowany (trafniej oddaje to słowo: wyruchany) przez dwóch łebskich młodych biznesmenów, którzy opanowali bezbłędnie zasady skutecznej gry w prywatyzację, czyli w wielkie pieniądze. Gdy teraz po latach zaglądam w materiały ukazujące rozpad śląskiej prasy na warunkach: kto, kogo, jak i z czyim udziałem, aż śmiech bierze gdy wyłaniają się nazwiska bezlitośnie ogranych „mentorów” jak w prostą ciuciubabkę.

Po rozegraniu partii w prywatyzację „Trybuny Śląskiej” przychodzi kolej na „Dziennik Zachodni”, który otrzyma w darze Solidarność, zbyty wnet na rzecz zaborczego Hersanta przez władczego herosa śląskiej „S” Alojzego Pietrzyka. W tym czasie potentat znad Sekwany jest już właścicielem 7 innych dzienników w Polsce, w tym „Rzeczpospolitej”, „Dziennika Bałtyckiego”, „Wieczoru Wybrzeża”, „Dziennika Łódzkiego”, „Expressu Ilustrowanego”, „Tempa”, „Gazety Katowickiej”, co najlepiej świadczy jak chybiona okazała się sporna ustawa i jej fatalna realizacja, choć na pewno była to już gra w wielkie pieniądze.

Odrębną drogą potoczyły się w tej sytuacji losy Śląskich Zakładów Graficznych, które wydzierżawione przez zaradnych lecz jakże łatwowiernych śląskich synków z Wyr z firmy „Noma” trafiły w ręce Wojciecha Fibaka, po utworzeniu spółki z jego udziałem pod nazwą „Fibak Noma Press”. To historia o sensacyjnej fabule, ukazująca jak kapitał niepodważalnego nazwiska może zastąpić realny kapitał, czyli stać się podstawowym aktem w pasjonującej grze w zaufanie we wstępnej fazie kapitalizmu. Dysponując większością akcji przyniesionej mu na tacy spółki, W. Fibak po podpisaniu 4 kwietnia 1993 r. umowy finalizacyjnej zakupu drukarni, znalazł inne rozwiązanie, by zbić wielki interes nie ponosząc żadnego ryzyka, ba nawet nie wydając z własnej kieszeni przysłowiowej złotówki. Znalazł otóż nabywcę drukarni, którym został zaprzyjaźniony z nim Szwajcar Jürg Marquard, wydawca komercyjnych tytułów „Popcornu” i „Dziewczyny”. Nowy właściciel też nie okazał się solidny i po kilku latach zbył drukarnię, zaś maszyny sprzedał firmie „Poligrafia” ze Starachowic, gdzie powstawała specjalna strefa ekonomiczna. Zbył przy tym sporą część załogi, która po utracie pracy w dawnej drukarni Korfantego, powędrowała tam za chlebem, jak niestrawnym okazało się wkrótce, gdy kto mógł (doczekał emerytury) wracał nad Rawę. Z J. Marquardem wiąże się też upadek „Panoramy”, którą wyprowadził do Warszawy, gdzie chciał stworzyć zdobywczy przyczółek. Szefostwo poczytnego tygodnika powierzono reprezentującej panujący etos Grażynie Burzyńskiej. W historii „Panoramy” był to fatalny epizod, zaś przy okazji doszło do doszczętnego zmarnotrawienia wielkiej wartości wzorowego archiwum budowanego przez kilkadziesiąt lat: czyli dziesiątki tysięcy zdjęć, różnych dokumentów, druków i rękopisów.

A więc – co tytuł, to prywatyzacyjny skandal i bezpardonowy manewr zawłaszczenia, za każdym razem przy zagrożeniu skazanych na wyrugowanie z zawodu zbędnych już tytanów pióra. No bo co stało się niebawem z powołaną przez dziennikarzy „Dziennika Zachodniego” spółdzielnią zdmuchniętą bez skrupułów z braku kapitału. Dłuższy czas będzie się opierał katowicki „Sport”, w swoim czasie już jako dziennik (5 wydań w tygodniu) skutecznie konkurujący z „Przeglądem Sportowym” (oddziały w Warszawie, Krakowie i Poznaniu), dziś realnie prawie nieobecny, choć nabyty przez Springera. Nie przetrwał też poczytny „Wieczór”, choć bronił się wytrwale w ramach spółki „Prasa Śląska” – aż w 1998 roku też poszedł na dno. Scenariusz z prowincjonalnej farsy przypomina natomiast upadek tygodnika „Tak i Nie”, gdzie po nieudanym utworzeniu spółki redakcyjnej, pojawił się cwany człeczyna z Zielonej Góry (kto i jak go sprowadził nikt się potem nie przyznał). Do historii afer przeszedł jako nabywca polskiego Las Vegas, kompleksu wczasowego „Kozubnik”, który doprowadził do ruiny. Jak widać historia upadku Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i likwidacji Śląskich Zakładów Prasowych pełna jest zagadkowych afer i zawłaszczeń, zaś szczególnie bezbronni okazali się właśnie dziennikarze z których znacząca część została zdeklasowana i błąkała się bezradnie na peryferiach bezrobocia w oczekiwaniu renty bądź emerytury. Ci, którzy zaangażowali się w utworzenie nowych tytułów, na ogół bankrutowali tonąc w długach. Co zostało na przykład z wychodzącego w Katowicach prywatnego dziennika „Kurier Zachodni”? A z „Dziennika Śląskiego” a także kilku periodyków, które zgasły już w momencie narodzin, jak „Ekran”, „Premiera”, „Raport”, choć stali za nimi – też już mało kto pamięta!

Tylko w Katowicach „Gazeta Wyborcza” utworzona przez Andrzeja Stefańskiego i Jerzego Chrzanowskiego w przedwyborczej atmosferze wiosny 1989 roku okazała się dokonaniem trwałym. Ale to już inne niepowtarzalne okoliczności wynikające z kalendarza politycznego okresu przełomu ustrojowego Polski. Może było wówczas miejsce na wznowienie „Polonii” Korfantego, do której zawłaszczone prawa nabył bodaj legendarny związkowiec Świtoń. No cóż, najlepszy czas na odrodzenie tego tytułu już minął. Nie, teraz byłoby ciężko ruszyć z miejsca, tym bardziej że nie ma już drukarni zbudowanej przez Wojciecha Korfantego a zbytej i zlikwidowanej bez skrupułów. Jak widać z tego szkicu, który spisałem w oparciu o zawodną pamięć, Katowice stały się miastem bez gazet, choć nie od razu, zaś wspaniałe tradycje, wyspecjalizowane zaplecze technologiczne i organizacyjne nie okazały się atutem w realizacji upadku „ustawowego procesu przekształcenia i demonopolizacji”.

Osobny skandal związany był z fatalnym losem budowanej naprzeciwko Drukarni Korfantego w rejonie ulic Sobieskiego, Opolskiej i Mickiewicza nowej drukarni gazetowej, która miała być największym tego typu i najnowocześniejszym przedsiębiorstwem w Polsce, a nawet jednym z największych w Europie, wyposażonym w nowoczesne maszyny offsetowe. Przez długie lata przypominały o tym szkielety konstrukcji, wreszcie kontynuowanie budowy zaniechano. Nie tylko nie powstała ta inwestycja poligraficzna Drugiej Polski, ale padły wszystkie znane drukarnie katowickie poza Drukarnią św. Jacka. Nie ma więc Katowickich Zakładów Graficznych na Wełnowcu, nie ma drukarń akcydensowych i nie ma najsławniejszej spośród nich drukarni zbudowanej przez Korfantego, drugiej pod względem wielkości w Polsce po Domu Słowa Polskiego. I tak Katowice przestały być wielkim ośrodkiem przemysłu poligraficznego, a mistrzowie sztuki drukarskiej powymierali bez następców.

Historia ośrodka prasowego w Katowicach, który symbolizował Dom Prasy i zakłady poligraficzne to od lat dwa zamknięte rozdziały upadku i grabieży oraz likwidacji. Już wiemy, kto przejął, bądź doprowadził do upadku najważniejsze tytuły katowickiego przedsiębiorstwa prasowego. No a  kto wszedł wkrótce w posiadanie całego zaplecza technicznego i transportowego, z warsztatami samochodowymi i garażami, magazynami i bocznicą kolejową – kto, za ile, jeśli w ogóle zapłacił. To był w sumie potężny majątek, którego nie udało się obronić. Dlaczego – ukazuje perfidna gra o „Trybunę” oraz wyprowadzenie z Katowic słynnej drukarni, choć jej obrońcy spośród pracowników zarejestrowali w dobrej wierze Spółdzielnię Poligraficzne-Wydawniczą im. Wojciecha Korfantego. Przebywający od 55 lat w innej, powiedzmy pozaziemskiej przestrzeni, wielki patron nie okazał się skutecznym obrońcą, a jego szlachetni apologeci – mało zdeterminowani.

A przecież scenariusz rozwoju sytuacji w tych warunkach mógł być inny, że przypomnę Uchwalę nr 172 z dnia 29 października 1990 r. (patrz Monitor Polski nr 3 z 1991 r.), z bezprawnym pominięciem której dokonało się to wszystko, co spowodowało, że Katowice stały się miastem bez gazet a Dom Prasy opustoszał. Można by w tym miejscu wymienić kilkanaście osób, które nie uznały tej Uchwały za realną przeszkodę w bezpardonowej realizacji scenariusza własnego biznesplanu. A że przy tym w końcu sami się „wykolegowali”, bo nie wszyscy wyszli na swoje, jak chociażby ów ustosunkowany poseł, główny strateg tej niesławnej operacji. Ale ci, co wyszli, oj ci to mieli fart!

Tytułem, który został utworzony w tym czasie, gdy ma miejsce grabież wielkiego majątku Śląskiego Wydawnictwa Prasowego i Śląskich Zakładów Prasowych, jest nasz skromny miesięcznik społeczno-kulturalny „Śląsk”, który ukazuje się od 1995 roku. Od początku gorliwie obchodzi też kolejne ważne rocznice i jubileusze. Na jedną z tych uroczystości przybył, pokonując 3 piętra stromych schodów, kruchy już i wiekowy Karol Szarowski. Było gości wielu, niebiednie i serdecznie. Szarowski nie krył uznania, ba nawet wychylił toast kieliszkiem czystej. Błysnął przy tym złotą koronką w przyjaznym uśmiechu. I tak zapamiętałem ten szczerozłoty uśmiech na zawsze.

TADEUSZ KIJONKA

Publikacja pochodzi z portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy RP w Katowicach

Komentarze

Pozostaw komentarz:





  • Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska

    legitymacja Członkowie naszego stowarzyszenia mogą uzyskać legitymacje dziennikarskie (International Press Card) Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy FIJ (IFJ), z siedzibą w Brukseli.
  • POLECAMY

    Dziennikarz Olsztyński 4/2023  
    BEZPIEKA WIECZNIE ŻYWA Trafiamy na książkę Jacka Snopkiewicza „Bezpieka zbrodnia i kara?”, wydaną wprawdzie przed trzema laty, ale świeżością tematu zawsze aktualna. „Bezpieka” jest panoramą powstania i upadku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, urzędu uformowanego na wzór radziecki w czasach stalinizmu.

    Więcej...


    Wojciech Chądzyński: Wrocław, jakiego nie znacie Teksty drukowane tutaj ukazywały się najpierw w latach 80. ub. wieku we wrocławskim „Słowie Polskim”, nim zostały opublikowane po raz pierwszy w formie książkowej w 2005 roku.

    Więcej ...


    Magnat prasowy, który umarł w nędzy 17 grudnia 1910 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer Ilustrowanego Kuryera Codziennego – najważniejszego dziennika w historii polskiej prasy. Jego twórca – pochodzący z Mielca – Marian Dąbrowski w okresie międzywojennym stał się najpotężniejszym przedsiębiorcą branży medialnej w Europie środkowej.

    Więcej ...


    Olsztyńscy dziennikarze jako pisarze Niezwykle płodni literacko okazują się członkowie Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia. W mijającym roku ukazało się sześć nowych książek autorów z tego grona. Czym mogą się pochwalić?

    Więcej ...



    Wyścig do metali rzadkich Niedawno zainstalowany w Warszawie francuski wydawca Eric Meyer (wydawnictwo o dźwięcznej nazwie Kogut) wydał na przywitanie dwie ciekawe pozycje, z których pierwszą chcemy przedstawić dzisiaj. To Wojna o metale rzadkie francuskiego publicysty Guillaume Pitrona, jak głosi podtytuł Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej.

    Więcej...

     

  • RADA ETYKI MEDIÓW

  • ***

    witryna4
    To miejsce przeznaczamy na wspomnienia dziennikarzy. W ten sposób staramy się ocalić od zapomnienia to, co minęło...

    Przejdź do Witryny Dziennikarskich Wspomnień

    ***

  • PARTNERZY

    infor_logo


  • ***

  • FACEBOOK

  • ARCHIWUM

  • Fundusze UE

    Komitety Monitorujące Reprezentacja Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej jest pełnoprawny, członkiem Komitetów Monitorujących programy krajowe i programy regionalne. Aby wypełnić wszystkie wymogi postawione przed Stowarzyszeniem Dziennikarzy podajemy skład poszczególnych Komitetów Monitorujących.

    Więcej...