Józef Ambrozowicz: Pod prąd

| 18 cze 2015  11:31 | komentarze 3

Do dziennikarstwa – jako 20-latek – trafiłem z przypadku, ale, jak się okazało, na całe życie. Po maturze, w 1964 roku, rozpocząłem pracę jako konstruktor w dębickiej WSK, ale technika jakoś mnie nie pociągała. Bardziej interesowałem się literaturą, sztuką, nawet występowałem w teatrze amatorskim w kilku spektaklach reżyserowanych przez aktora filmowego i dramatycznego Bronisława Kassowskiego i nagle… gazeta. W 1967 roku ukazał się w Dębicy dwutygodnik „Echo Załogi” – pismo międzyzakładowe. Oprócz Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, w której pracowałem, wspólnie wydawały go jeszcze Dębickie Zakłady Opon Samochodowych „Stomil” i Zakłady Tworzyw Sztucznych w Pustkowie. Pierwszymi redaktorami byli: Edward Wróbel w „Stomilu”, Kazimierz Derlęga w WSK i Andrzej Pawlik w Pustkowie.

Kiedy po upływie 6 miesięcy od ukazania się pierwszego numeru zostałem w WSK etatowym redaktorem pisma, Edwarda Wróbla już w redakcji nie było. Satyryk Jerzy Maślanka wyjaśnił powody jego odejścia tak:

Pierwszy rozkwitł nam ładnie,

Potem zaczął omdlewać,

A wiadomo: co kwitnie,

To się musi podlewać.

Tak więc w „Stomilu” była przez jakiś czas luka kadrowa, którą później wypełnił Marian Fijołek z Kraśnika. W Pustkowie od początku pracował Andrzej Pawlik. Nosił się dumnie, pisał wyniośle, uważając, że proste i zrozumiałe teksty może napisać każdy; prawdziwego redaktora poznać po stylu niebanalnym, a nawet zagmatwanym. Żeby sobie dodać intelektualnego „sznytu” zaczął używać drugiego imienia i podpisywał się Andrzej T. Pawlik. Praca w gazecie zakładowej zapewne nie zaspokajała jego ambicji, gdyż przeniósł się do Krakowa i objął posadę w dziale miejskim „Dziennika Polskiego”. Później widywałem tam także jego większe teksty, a nawet reportaże w „Życiu Literackim”. Po jakimś czasie na jego miejsce przyszła Maria Wilczkiewicz, żona sekretarza propagandy KZ PZPR w WSK Antoniego Wilczkiewicza.

A jak w ogóle trafiłem do gazety? Ponieważ miałem zacięcie do pisania (może po dziadku, który w czasach monarchii austro-węgierskiej był pisarzem gminnym?), zacząłem tam zamieszczać swoje teksty, z początku raczej krótkie informacje. Któregoś dnia przyszedł do mnie redaktor tej gazety Kazimierz Derlęga i zaczął namawiać, żebym przyszedł na jego miejsce, bo chce stamtąd odejść, a dyrektor uzależnił ewentualną zgodę od znalezienia następcy. Sądziłem, że żartuje. – Ja, redaktorem? – Spokojnie – tłumaczył mi pan Kazio – będę nad panem czuwał, przez jakiś czas będzie pan pod moją kuratelą. Nauczy się pan. – Stanęliśmy przed obliczem dyrektora naczelnego inż. Władysława Dywoniaka. – Znalazłem, panie dyrektorze. – Dyrektor spojrzał na mnie z najwyższym zdumieniem. – Kto, on? – Tak, jest dobry, tylko tak młodo wygląda – tłumaczył Derlęga, choć chyba nie brzmiało to zbyt przekonująco. Wyglądałem najwyżej na 16 lat.

No dobra, zobaczymy, zakończył dyrektor nieco uspokojony, kiedy usłyszał, od pana Kazia, że z początku będzie mi pomagał.

Tak zostałem redaktorem.

Kazimierza Derlęgi więcej nie widziałem na oczy. Zostałem sam. W WSK za przygotowanie materiałów prasowych odpowiadałem tylko ja. Nie było się kogo poradzić, a nawet o coś zapytać. Co dwa tygodnie dostarczaliśmy swoje materiały do Rzeszowa, do redaktora technicznego, który robił makietę, czyli rozmieszczał artykuły i zdjęcia na poszczególnych stronach i kierował do drukarni. Większość informacji i artykułów pisałem sam, pozostałe dostarczali współpracownicy, specjaliści w swoich zawodach, którzy mieli coś ciekawego do powiedzenia i umieli to przelać na papier. Gazeta cieszyła się dużym wzięciem i chętnie była czytana, choć bynajmniej nie była bezpłatna.

Po kilku miesiącach mojego redaktorowania w zakładzie zmienił się dyrektor. Na miejsce dyrektora Dywoniaka przyszedł młody inżynier, Kazimierz Kuziemski, dotychczasowy szef kontroli technicznej w WSK Mielec. Wprowadził wiele zmian, uznał również, że gazeta jest zbyt suwerenna i nie ma on na nią wpływu. Bardzo mi się to nie podobało. – To jest „Echo Załogi” – tłumaczyłem dyrektorowi – a nie „Echo Dyrekcji”. – Ale ja panu płacę – odpowiadał dyrektor.

Nie, panie dyrektorze, gdyby pan mi płacił z własnej kieszeni to tak, ale ja jestem opłacany z zysku wypracowanego przez załogę, a gazeta jest organem samorządu robotniczego, więc to nie tak…

Mogłem sobie na to pozwolić, gdyż miałem poparcie w komitecie zakładowym PZPR. Sekretarzowi Józefowi Trychowi podobała się moja – powiedziałbym dziś – naiwna pasja poprawiania ówczesnej rzeczywistości i uczciwość w opisywaniu tego, co widziałem w zakładzie. Mówił mi: – Włos ci z głowy nie spadnie, jeśli będziesz pisał prawdę.

I tak było. Kiedy fabryka, już wtedy nie WSK, a WUCh (Wytwórnia Urządzeń Chłodniczych), na początku lat siedemdziesiątych budowała największą w Polsce chłodnię składową w Świnoujściu byłem tam i stwierdziłem, że na budowie są duże opóźnienia, gdyż nie ma ona wsparcia ze strony służb zakładowych. Dyrekcja była wściekła. Po moim artykule pojechała tam specjalna kontrola i wszystko się potwierdziło. Gdybym napisał nieprawdę, wyleciałbym z roboty. A tak skończyło się uznaniem z komitetu i listem pochwalnym od kierownika budowy inż. Janusza Janeczki.

Praca dziennikarska była wówczas nie tylko moją pasją, lecz również profesją. Dlatego wkrótce po rozpoczęciu pracy w redakcji ukończyłem roczny kurs dla młodych dziennikarzy, a następnie kurs doskonalenia dziennikarzy organizowany przez Ośrodek Dziennikarstwa przy Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich. To tylko rozbudziło mój pęd do wiedzy zawodowej i mogłem powtórzyć za Sokratesem: wiem, że nic nie wiem. Dlatego podjąłem decyzję o studiach. Zwróciłem się do dyrekcji o zgodę na podjęcie studiów zaocznych i ją otrzymałem, co wówczas było formalnością. Jeśli tylko kierunek studiów był zgodny z wykonywaną pracą, nikomu nie stwarzano trudności. Złożyłem dokumenty na Uniwersytecie Warszawskim i po zdaniu egzaminów (byłem szósty na liście prawie 200 osób według uzyskanych ocen), zostałem studentem na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Nie będę pisał o szczegółach, ale studia, mimo niewątpliwych uciążliwości z dojazdami, hotelami etc., były wielką przygodą i prawdziwą przyjemnością. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, tak wśród wykładowców, jak i studentów, a zwieńczenie nauki dyplomem tak renomowanej uczelni i tytułem magistra dziennikarstwa było dla mnie wielką satysfakcją.

Przypominam tu sobie jeszcze jeden epizod związany ze zdobywaniem wiedzy. Któregoś dnia zobaczyłem w swojej gazecie mój felieton bez… ostatniego akapitu. Misternie budowałem jakąś historię, by finezyjnie dojść do pointy, a tu pointy nie ma. Wyszło, oczywiście, bez sensu. Zwróciłem się do redaktora technicznego, a był nim Zygmunt Klatka, nomen omen mój późniejszy szef, z pretensją, a ten na to, że skrócił, bo się nie mieściło. – Nie mieściło się, bo pan źle obliczył – powiedziałem. – Panie, ja Szekspira skracałem – No, może, ale Szekspir nie żyje od 400 lat, to się nie upomni, a ja żyję, do cholery, i nie pozwolę… – Panie, pan się nie zna – uciął red. Klatka – i to miał być ostatni argument. Zamilkłem i niezwłocznie zapisałem się na kurs redaktorów technicznych organizowany przez Spółdzielnię „Oświata” w Warszawie. Tłukłem się przez rok do stolicy co trzy tygodnie przez weekendy, żeby w stosownym czasie powiedzieć: – Nie znam się, to pokaż pan taki papier! Ale tego stosownego czasu nie było i moje wysiłki praktycznie poszły na marne.

Mijały lata. Wśród wielu innych zapadło mi w pamięci jakieś zebranie, czy narada, w każdym razie byłem świadkiem niewyobrażalnego „obsobaczania” głównego technologa, inż. Rudolfa Dydaka. Był to nota bene mój dawny szef pionu w początkach mojej pracy. Świetny fachowiec, człowiek o dużej kulturze osobistej. Nie pamiętam o co chodziło, w każdym razie sekretarz partii w zakładzie z wściekłością go zaatakował. Zawzięcie perorował i wygrażał mu od najgorszych chyba z pół godziny. Wydawało się, że ten człowiek tego nie zniesie, że wstanie i powie: dosyć, sekretarzu! Ale nie, siedział z podpartą rękami głową i nie odezwał się ani słowem. Nawet gdy wreszcie towarzysz sekretarz skończył, inż. Dydak milczał. I bynajmniej, jak dzisiaj myślę, nie ze strachu, tylko z przekonania, że obrona nic nie da. Że to byłoby bezsensowne. W myśl konstytucji władzę w Polsce stanowił lud pracujący miast i wsi, ale w rzeczywistości wszechwładza należała do partii i jej mniejszych i większych funkcjonariuszy. I Dydak dobrze o tym wiedział. Nikt też nie stanął w jego obronie, bo wszyscy wiedzieli to samo. Więc po co?

W WSK, później już w WUCh, bo wraz ze zmianą profilu produkcji zmieniła się nazwa fabryki, pracowałem w sumie 11 lat, w tym osiem lat w gazecie, do 1975 roku. Widziałem różne sytuacje i wyciągałem wnioski. Pamiętam, jak u schyłku 1970 roku, podczas którejś konferencji samorządu robotniczego (była to forma niby współuczestnictwa załogi w zarządzaniu), wstał starszy wiekiem kontroler jakości, Eugeniusz Jankowski (nosił staromodne druciane, okrągłe okulary) i powiedział mniej więcej tak:

My tu mówimy o różnych sprawach, a w Gdańsku, w Gdyni i w Elblągu władza strzela do robotników. Milicja i wojsko masakrują ludzi, naszych rodaków. To o tym nie będziemy mówić?

Jankowski usiadł i zaległa cisza. Po chwili prowadzący obrady sekretarz Józef Trych kontynuował je jak gdyby nigdy nic. Całkowicie zignorował głos Jankowskiego. Nikt inny też do tego nie nawiązał. Wszyscy zachowywali się tak, jakby tego głosu nie było. Nastąpiło „wymazanie taśmy”. Reset. Mnie również sparaliżowało. Obrady toczyły się dalej, ale ja do dziś czuję tę dziwną ciszę. Uczestniczyłem w jakiejś grze. W udawaniu, że czegoś nie ma i nie było. W jakimś rozdwojeniu jaźni.

I taki był ów realny socjalizm. Dwie sfery, dwa światy. Jeden zgodny z ludzkimi odczuciami i drugi taki, jakiego życzyła sobie władza. Udawanie, że się w to wierzy. Wchodziło się w role, zależnie od sytuacji. Dlatego ta bańka musiała w końcu pęknąć.

Po latach, gdzieś w pierwszej dekadzie obecnego wieku, spotkałem tow. Trycha na jarmarku w Sędziszowie Małopolskim. Sprzedawał buty, dorabiając do skromnej zapewne emerytury. Podszedłem, przywitałem się i zagadnąłem. Wyraziłem podziw dla jego wyprostowanej sylwetki i ogólne „trzymanie się”. – No, widzisz – powiedział – a ja mam już prawie 90 lat!

Widok wszechwładnego niegdyś sekretarza sprzedającego buty na bazarze w małym miasteczku zrobił na mnie przykre wrażenie. Był niewątpliwie człowiekiem ideowym, tyle, że idea nie wytrzymała próby czasu. W młodości był parobkiem u bogatych gospodarzy, po latach doczekał dla siebie jasnych dni i utrwalał nowe porządki twardymi metodami. Był jednym z tych, o których pisał Miłosz:

Oni tymczasem, drżąc w jaskiniach cieni,

Sądzą, nie wiedząc, że już osądzeni.

Ale w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych do owego „pęknięcia bańki” było jeszcze daleko. Po siermiężnym Gomułce rządził już Gierek i wydawało się, że z głębokiego zacofania kraj wchodzi w erę nowoczesności. Również w mojej fabryce następowały zmiany. Wyglądało na to, że są to zmiany o głębszym charakterze, ale wkrótce miało się okazać, że są to w gruncie rzeczy pozory.

Któregoś dnia otrzymałem z sekretariatu dyrektora naczelnego telex (kto dziś wie, co to jest?), z zaproszeniem na konferencję prasową do tow. Władysława Kruczka, I sekretarza KW PZPR w Rzeszowie. Telex przysłał do mnie red. Witold Szymczyk z „Nowin Rzeszowskich”, ówczesny prezes Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, z prośbą o nadesłanie pytań do sekretarza, z tym, że podczas konferencji będzie możliwość zabrania głosu. Chodziło mu o to, żeby wstępnie pogrupować pytania i wyeliminować powtarzające się.

Na wydruku telexu była dekretacja dyrektora Kuziemskiego: „Ob. Józef Ambrozowicz – przed przesłaniem pytań proszę je ze mną skonsultować”. Dekretacja ta wprawiła mnie z zdumienie. Uznałem to za działanie niedopuszczalne. Rodzaj cenzury. Czyli, że ja sam, suwerennie, nie mogę zadać pytania? Mocno wzburzony napisałem na maszynie trzy pytania, każde na połówce innej kartki i zjawiłem się w jego gabinecie. Dwa pierwsze pytania dotyczyły inwestycji w Dębicy, a trzecie brzmiało tak: Towarzyszu Sekretarzu, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że aby zadać Wam pytanie na konferencji prasowej, muszę je uprzednio „skonsultować” ze swoim dyrektorem? I te pytania dałem dyrektorowi. Siedziałem na fotelu, a dyrektor obok czytał. Najpierw jedną kartkę, potem drugą. Pokiwał głową i przeszedł do trzeciego pytania. Nagle znieruchomiał. Krew gwałtownie napłynęła mu do twarzy. Potem zbladł i powiedział: Ja pana nie chcę cenzurować, chodziło mi o to, że może dołożyłbym od siebie jakieś pytanie?

Byłem zupełnie spokojny. Liczyłem się z tym, że wywali mnie z roboty. Ale tym się nie przejmowałem, nie miałem żony i dzieci. A pracy nie brakowało. Odparłem: Przecież wczoraj, o czym donoszą „Nowiny” odbyła się narada aktywu gospodarczego, na której, jak mi wiadomo, Pan był i miał Pan okazję do zadania pytań. Więc po co ma to się teraz odbywać za moim pośrednictwem? Podarłem przyniesione kartki na cztery części i wrzuciłem je do popielniczki. Po czym powiedziałem do widzenia i wyszedłem.

Dziś patrzę na swoje teatralne zachowanie ze wstydem, ale wtedy tak właśnie budowałem swój autorytet. Moje relacje z dyrektorem nie tylko nie uległy zaognieniu, ale wręcz przeciwnie. Dyrektor nabrał do mnie szacunku, a po jakimś czasie stwierdziłem, że może nawet mnie polubił. W każdym razie zwracał się do mnie „Panie Józiu”, a ja również byłem w stosunku do niego lojalny, w każdym razie w granicach mojej zawodowej godności.

W 1973, a może w 1974 roku Wytwórnię odwiedził Jerzy Łukaszewicz, sekretarz KC PZPR odpowiedzialny za prasę i propagandę. To on był, zdaje się, autorem hasła: „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Z magnetofonem reporterskim towarzyszyłem grupie osób z dyrektorem i sekretarzem Komitetu Zakładowego na czele oprowadzających gościa po fabryce. W bramie wydziału produkcji lotniczej czekał już Stanisław Kwoka, robotnik, sekretarz Oddziałowej Organizacji Partyjnej. Krótkie powitanie, uściski rąk i pytanie Łukaszewicza do Kwoki – No, to jak leci? Jakie nastroje?

A Kwoka: – Nie bardzo, towarzyszu sekretarzu, drożyzna.

Łukaszewicz zdębiał: – Jaka drożyzna?

A no taka, towarzyszu sekretarzu, że kupiłem synowi trampki, a po miesiącu drugiemu chcę kupić, a tu już cena inna, drożej! To jak tu się cieszyć.

Łukaszewicz poczerwieniał i odpowiedział jakoś tak: – To wy, uświadomiony towarzysz, i głosicie takie opinie? To jest defetyzm! To wyście powinien tłumaczyć ludziom, że rosną ceny, ale rosną też płace. Wiecie chyba, że brakuje nam dewiz, że gospodarka ma kłopoty i że ceny nie mogą być stałe. Wstyd, towarzyszu, nie tędy droga!

Zobaczyłem na własne oczy i usłyszałem na własne uszy, jak duża przepaść dzieli tzw. górę od tzw. dołów, choćby partyjnych, a co tu dopiero mówić o całym społeczeństwie.

Niemal każdy dzień przepracowany w fabryce przynosił nowe i często ciekawe doświadczenia, ale do najtrwalszych należała – jak to się kiedyś mówiło – sprawa Krzemienia.

Wilhelm Krzemień, wykwalifikowany robotnik WUCh, pracownik Wydziału Aparatury Chłodniczej, tego dnia miał drugą zmianę. Mieszkał w Lubzinie, koło Dębicy. Do południa wziął się za kopanie rowu, gdyż chciał się przyłączyć do gazociągu. Kiedy, po przekopaniu kawałka rowu, kolejny raz wbił łopatę w ziemię, coś zazgrzytało. Odgarnął warstwę ziemi i wykopał… pocisk artyleryjski. Ostrożnie kopał dalej i okazało się, że koło jego domu, w ziemi znajduje się arsenał. Całe mnóstwo pocisków kaliber 88 mm. Oczywiście była to pozostałość po II wojnie, o czym nikt wcześniej nie miał pojęcia. Cóż, gazociąg na razie musiał poczekać. Krzemień przysypał ziemią wykopane pociski, nie ruszając już pozostałych, ogrodził znalezisko sznurem, powtykał kolorowe szmatki i zrobił napis: uwaga niewypały. Po czym zgłosił sprawę do Gromadzkiej Rady Narodowej, z prośbą, aby niezwłocznie zadzwonili do jednostki saperów w Dębicy i zgłosili, co odkrył. Uważając, że więcej zrobić nie może, pojechał do pracy.

Gromadzka Rada, choć teoretycznie była bliżej niż dzisiaj gmina, a jeszcze bardziej, że mieściła się w budynku po drugiej stronie drogi, przy której mieszkał Krzemień, była jednak nierychliwa. Nikt nie zadzwonił, nikt nie przyjechał. Więc Krzemień się dopytywał, ale nadal bez rezultatu. Kiedy po kilku dniach zjawili się w końcu saperzy, arsenału już nie było. Zbliżała się Wielkanoc, więc wiejska kawalerka zaopatrzyła się w spore ilości prochu. Ksiądz na ambonie upominał, żeby uważać, ale to nie pomogło. Huk był we wsi taki, jakiego nie było od wojny. Że żaden dom nie wyleciał w powietrze, a przede wszystkim, że nikt nie zginął, to najprawdziwszy cud.

Ponieważ Wilhelm Krzemień był radnym owej Gromadzkiej Rady, to na sesji, na której stała sprawa bezpieczeństwa mieszkańców, w obecności dwóch milicjantów miejscowego posterunku referujących pełne wykonanie „bezpieczeństwa” powiedział co sądzi o takim bezpieczeństwie i takich milicjantach. I znów – jak sądził – zrobił co do niego należało. Tylko, że po niedługim czasie dostał wezwanie na kolegium. Powód: posiadanie niewypałów i stwarzanie zagrożenia miejscowej ludności. Nie, nie. Nic się nie wyjaśniło. Na kolegium dostał wysoką grzywnę ku uciesze obserwatorów z MO. W tym stanie rzeczy złożył wizytę w komitecie zakładowym i oddał legitymację partyjną. Zrzekł się również mandatu radnego.

Można by tu przypomnieć piosenkę Andrzeja Rosiewicza z okresu sprzed stanu wojennego:

Legitymację partyjną

Oddał Wincenty Kalemba

A tam zachodnim bankierom

Włosy już stają dęba!

Ale, tak jak wbrew słowom piosenki nie przestraszyli się zachodni bankierzy, tak też nie zlękła się ludowa władza. Czego się miała przestraszyć? Przecież milicja była jej prawą ręką.

I wtedy wkroczyłem ja. Wiedziałem, że napisać o tym w mojej zakładowej gazecie, to jakby napisać na płocie. Więc napisałem reportaż i wysłałem go do „Polityki”. Po jakimś czasie przyszedł list: Szanowny Panie (cytuję z pamięci), opisana przez pana historia bardzo nas zainteresowała. Niestety, nie możemy obecnie wydrukować pańskiego tekstu. Proponujemy przekazać reportaż do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, aby wyciągnięto konsekwencje służbowe wobec milicjantów. Po zakończeniu tej sprawy chętnie wydrukujemy reportaż z pozytywnym zakończeniem. Z poważaniem etc. List podpisał redaktor działu krajowego Lech Stefański.

Akurat w tym czasie w „Polityce” ukazał się na tzw. czołówce artykuł Mieczysława F. Rakowskiego pt. „Wychylać się!” Chodziło o to, żeby obywatele nie siedzieli cicho, kiedy dostrzegają wokół siebie zło, tylko żeby reagowali. Nawet ryzykując, ale żeby się sprzeciwiali, kiedy widzą przejawy wszelkich nieprawidłowości, ludzkiej krzywdy itp.

Napisałem zatem do szefa „Polityki”: Nawołuje pan do ludzi, żeby reagowali. A co robi pańska redakcja? Kiedy wysłałem reportaż (i tu wyłuszczyłem szczegóły), to mi odpowiedzieliście z podkulonym ogonem, jak tchórze. Publikacji „z pozytywnym zakończeniem” nie potrzebuję. Skoro załatwicie sprawę przez MSW, to dobrze, zgadzam się, ale na druk już nie. Nie chcę upiększać rzeczywistości wbrew faktom.

Rakowski odpisał obszernie i spokojnie. Tłumaczył jak ojciec dziecku, że są sytuacje, w których… itp., itp. Do głowy mi nie przyszło, że ten człowiek będzie w przyszłości premierem i I sekretarzem KC PZPR. Ostatnim, co prawda, tym, który kazał wyprowadzić wiadomy sztandar, ale zawsze.

Z „Polityką” miałem jeszcze później kontakty. Zwrócił się do mnie red. Andrzej Krzysztof Wróblewski i zaprosił mnie do redakcji. „Polityka” mieściła się wtedy w wielkiej kamienicy wyglądającej jak relikt II wojny. Teraz stoi tam Novotel-Centrum, dawny hotel „Forum”. Wróblewski był wybitnym dziennikarzem i niezwykle ujmującym człowiekiem. Było dla mnie wielkim zaszczytem, że mogłem go poznać. Zaproponował mi współpracę, to może za duże słowo, po prostu powiedział, żebym przysyłał co jakiś czas moje teksty o tym, co widzę w tzw. terenie, a co ma szerszy kontekst. Ukazały się dwa reportaże, w tym jeden, który wstrząsnął Dębicą, pt. „Rozterki zapaśnika”.

W 1975 roku w fabryce znów był nowy dyrektor. Inżynier Kuziemski odszedł do Warszawy, a jego miejsce zajął dotychczasowy techniczny, inż. Jan Ogłoblin. O ile Kuziemski nieraz próbował mnie „spacyfikować”, to mimo wszystko go lubiłem, miał klasę i sukcesy w kierowaniu firmą. Tymczasem zanosiło się na to, że Ogłoblinowi nie uda się przeprowadzić fabryki przez rafy transformacji i tak się stało. Ale zanim WUCh pogrążył się w otchłani niebytu otrzymałem interesującą propozycję z Rzeszowa: pracę w popularnym miesięczniku młodzieżowym „Prometej”. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem. Nie wiedziałem, co robić? Z jednej strony było to miłe. Myślę, że zaowocował dorobek dziennikarski, byłem często cytowany w „Nowinach” (wówczas „Nowinach Rzeszowskich”) w przeglądach prasy, współpracowałem z tygodnikiem „Walka Młodych” (zostałem nawet laureatem konkursu na reportaż, który to tekst ukazał się w wydaniu książkowym w wydawnictwie „Iskry”), pisywałem sporadycznie w „Prawie i Życiu”, a nawet w „Polityce”, o czym wspomniałem powyżej. Tak więc w zasadzie nie powinienem się zbyt długo zastanawiać: mój rozwój zawodowy mógł nastąpić tylko w „normalnej” prasie. Ale trochę było mi żal opuszczać fabrykę, z którą się zżyłem. Koniec końców pomyślałem tak: Zwrócę się do dyrektora Ogłoblina z prośbą o przejście do nowej pracy na zasadzie porozumienia stron. Jeśli podpisze i nie będzie mnie namawiał do pozostania, to będzie znaczyło, że mu na mnie nie zależy, więc odejdę. Jeśli zaś będzie nalegał, żebym został, zostanę.

Podpisał, więc klamka zapadła. Przeszedłem do redakcji „Prometeja”, a moim pracodawcą stał się największy koncern prasowo-wydawniczy w Europie Środkowo-Wschodniej, jak mawiano o firmie RSW „Prasa-Książka-Ruch”.

Twórcą i założycielem Magazynu Młodzieżowego „Prometej” był Józef Węgrzyn, z wyglądu cichy i spokojny, w rzeczywistości istny gejzer pomysłów i – co najważniejsze – takich, które potrafił wcielić w życie. Motto pisma brzmiało: „Filozofowie tylko interpretowali świat, chodzi o to, żeby go zmieniać.” I Węgrzyn zmieniał, choć może nie cały świat, ale okoliczną rzeczywistość na pewno. Jak na owe czasy (początek lat siedemdziesiątych) było to pismo wyróżniające się na rynku prasowym pod każdym względem. Pozbawione sztampy, wychodzące naprzeciw zainteresowań młodzieży, arcyciekawe graficznie. Oprócz świetnego zespołu redakcyjnego, „Prometej” miał grono znakomitych współpracowników, ludzi znanych w Polsce z pierwszych stron gazet: profesora Mikołaja Kozakiewicza i artystę grafika Szymona Kobylińskiego. Prowadził też liczne inicjatywy, m.in. podwórkowy turniej piłki nożnej o puchar Kazimierza Górskiego. Kiedy szedłem z panem Kazimierzem do redakcji przy ulicy Targowej (wówczas Fornalskiej), ludzie stawali i patrzyli jak urzeczeni. Nie mogli uwierzyć, że na własne oczy widzą ubóstwianego przez całą Polskę trenera. A trener do nas corocznie przyjeżdżał i wręczał puchar zwycięskiej drużynie. Od strony organizacyjnej turniej prowadził dębiczanin red. Janusz Klich. Innym „sztandarowym” pomysłem Węgrzyna była Młodzieżowa Wszechnica Dziennikarska – ruch społeczny, który przyciągał wielu młodych ludzi. Zajęcia prowadzili znani powszechnie wybitni dziennikarze. Niektórzy słuchacze, głównie studenci, zasilali później kadry miejscowej i centralnej prasy. Pismo było rozchwytywane i nic dziwnego, że 30-tysięczny nakład rozchodził się błyskawicznie.

Józef Węgrzyn zrobił później karierę w Warszawie. Najpierw przeszedł do „Sztandaru Młodych”, później objął redakcję tygodnika „Itd” i wreszcie zreformował ze znakomitym skutkiem telewizję. Jako dyrektor II programu TVP stworzył wiele świetnych programów, m.in. „Teleekspress” i „Panoramę”, wymyślił „Wiktory”, a teraz jest producentem i dla telewizji dostarcza m.in. program „Jaka to melodia?”

W „Prometeju” pracowałem 5,5 roku. Wspominam ten okres z dużym sentymentem. Tworzyliśmy zespół, który łączyła pasja robienia ciekawego pisma. Byliśmy też pupilem wydawcy: Młodzieżowej Agencji Wydawniczej RSW „Prasa-Książka-Ruch”, która wydawała całą polską prasę młodzieżową i sportową. Mieliśmy też, zwłaszcza w pierwszych latach, swego rodzaju parasol ochronny w postaci… Władysława Kruczka, I sekretarza KW w Rzeszowie, którego syn, Włodek, należał razem z Węgrzynem do założycieli „Prometeja”.

Niestety, po stanie wojennym nasz miesięcznik przestał istnieć, podobnie jak inne pisma młodzieżowe wydawane poza Warszawą: „Student” w Krakowie i „Jantar” na Wybrzeżu. Górę wzięło centralne sterowanie: Warszawa miała teraz decydować o wszystkim, nawet Katowice poszły w odstawkę. Tak skończyła się moja przygoda z „Prometejem”. Ale zanim to się stało, po roku pracy w tej redakcji, otrzymałem propozycję okresowego objęcia redakcji miesięcznika „Konfrontacje” – regionalnego pisma wydawanego przez Wydawnictwo Czasopism Technicznych NOT „Sigma”. Tłumaczono mi, że szef tego pisma, red. Zdzisław Kozioł jest chory, przebywa w szpitalu i nie wiadomo kiedy wyjdzie. I że byłoby najlepiej, żeby redakcję objął na pół etatu ktoś z dziennikarzy zatrudnionych gdzie indziej, gdyż jest nadzieja, że red. Kozioł za jakiś czas powróci do pracy. Dlaczego ja? Bo jestem kawalerem, pracuję w miesięczniku, to mam dużo wolnego czasu. Zgodziłem się, nie wiedząc w co się pakuję.

Redakcja mieściła się w gmachu NOT-u, który to budynek kilka lat wcześniej uroczyście oddawał do użytku ówczesny wicepremier Piotr Jaroszewicz. W sekretariacie pracowała b. miła pani, Stanisława Dudzińska, którą od razu polubiłem, gdyż fenomenalnie śpiewała (nie na co dzień, rzecz jasna) kresowe piosenki, takie jak np. „Polesia czar”. No i miała piękne córki (bez podtekstów!). Poza tym w firmie panowały pustki. Sekretarz redakcji Elżbieta Groszek przeszła do pracy w Polskim Radiu, a red. Ludwik Borowiec zasilił nowo powstającą „Gazetę Budowlanych”, więc powstało pytanie, z kim ja mam pracować? Na to pytanie odpowiedział kierownik Wydziału Propagandy KW Tadeusz Ochyra. – Jest propozycja – powiedział – żebyś przyjął Lubomira Radłowskiego. Najwyższy czas, aby skończył banicję w ekspozyturze Centrali Wynajmu Filmów i wrócił do zawodu. I jeszcze dostaniesz Włodka Wala (przez lata w radiu, a w czasie, o którym mowa, w gazecie zakładowej „Rzeszowski Zelmer”). No to działaj.

Lubomir Radłowski był moim starszym (o wiele starszym) kolegą, wystarczy powiedzieć, że brał udział w kampanii wrześniowej. Jako wieloletni sekretarz i skarbnik Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy przyjmował mnie w 1974 roku do tej prestiżowej organizacji. Organizował też doroczne „Bale Prasy” i był tzw. duszą towarzystwa. W zawodzie dziennikarskim pracował, ale kiedy? A no, gdzieś do 1957 roku. Ja wtedy miałem 11 lat. Był, jak mi opowiadali jego rówieśnicy, odważnym dziennikarzem „Nowin Rzeszowskich”. Kiedy przyszedł polski Październik, czyli nastąpiło potępienie stalinizmu i powrót na scenę polityczną Władysława Gomułki, entuzjazm ogarnął cały naród. Żeby sprawdzić jak stalinizm ustępuje, a może czy już ustąpił, Radłowski z drugim entuzjastą nowych czasów pojechali na plenum Komitetu Powiatowego PZPR do Gorlic i zobaczyli, że tam Październik kompletnie nie działa. O XX Zjeździe KPZR towarzysze słyszeli, ale im się to nie podobało. Wysłannicy „Nowin” napisali żarliwy artykuł pod wymownym tytułem „Sieroty po Berii” i… wylecieli z roboty. Powiedziano im, że tak nie wolno, że to trzeba stopniowo, a nie tak hop, siup, wiecie, rozumiecie. I Radłowski na lata wylądował w dystrybucji filmów. Pisywał równocześnie do prasy polonijnej, a potem, od 1969 roku, organizował słynne festiwale polonijne. Teraz został moim zastępcą i dzielił ze mną gabinet redaktora naczelnego. Kiedy przychodził ktoś do naczelnego nierozeznany w sytuacji, to oczywiście podchodził do poważnego starszego pana, a nie do takiego smarkacza, jak ja. Ale nie w tym rzecz, ale w tym, że o robieniu przyzwoitego pisma trudno było w takim skromnym zespole myśleć.

Zwróciłem się do Ryszarda Niemca, znakomitego dziennikarza „Nowin” i z tejże redakcji do młodego, zdolnego specjalisty od spraw ekonomicznych Jana Musiała z zaproszeniem do stałej współpracy. Podtrzymywałem też kontakty z dotychczasowymi współpracownikami, na ogół społecznikami NOT-owskimi. Zmieniłem nie tylko sposób redagowania, lecz także format. Dużą płachtę zastąpiłem poręcznym formatem, takim jak dzisiaj stosuje większość tygodników opiniotwórczych: „Polityka”, „Wprost”, „Newsweek” i in. Redaktor techniczny Jerzy Wawrzaszek szybko się zdołał „przestawić” i zaczęła się w miarę normalna praca. „W miarę”, bo wkrótce zaczęły się wzywania na dywanik.

Najpierw z powodu felietonu Niemca. Otóż napisał on felieton na temat „Targów Rzeszowskich”. Targi owe – stwierdził – to nic innego tylko wyprzedaż powyciąganych z zatęchłych magazynów starych towarów w plener, czyli do jakichś namiotów na ulice. Żeby je „upchnąć” robi się imprezę targową. Przy dźwiękach muzyki spikerzy zachęcają klientelę do zakupów, czyniąc wrażenie, że towar jest wyjątkowy.

Ledwie numer się ukazał, zostałem wezwany do sekretarza propagandy KW Zdzisława Czownickiego. Wezwany i zbesztany, oczywiście. Kiedy besztanie zbliżało się do końca, sekretarz przeszedł do pogróżek, ale zadzwonił telefon. Ba! Który telefon? N a j w a ż n i e j s z y. Czownicki podszedł do stolika, stanął na baczność i wyprostowany jak struna powiedział: – Słucham towarzyszu pierwszy sekretarzu.

Nie wiem o czym była mowa, ale gospodarz gabinetu cały czas powtarzał: tak jest, towarzyszu pierwszy sekretarzu, oczywiście towarzyszu pierwszy sekretarzu, ma się rozumieć towarzyszu pierwszy sekretarzu itd. Przejęty telefonem od Leona Kotarby, towarzysza pierwszego sekretarza, nie chciał już ze mną rozmawiać. – Tyle – powiedział – nie krępując się zupełnie moją obecnością i tym, że widzę jego niewyobrażalną czołobitność i gigantyczny dystans, jaki dzielił drugiego od pierwszego sekretarza.

Wkrótce dostąpiłem też zaszczytu stanięcia na dywaniku innego sekretarza KW, Zdzisława Kielara, od spraw rolnych. Powtarzana była wtedy dykteryjka, jak to portier w komitecie pyta wiejską babinę: A wy w jakiej sprawie? – A mąż mnie bije. – A czym? – Grabiami. – A to do rolnego.

Otóż ja trafiłem do rolnego, bo napisałem reportaż o wsi, w której dochodziło do skandalicznych praktyk dotyczących tzw. komasacji, czyli łączenia gruntów. Rolnikowi zabierało się ziemię, żeby utworzyć tzw. agrokompleks, a dawało w innym miejscu i często towarzyszyła temu oczywista i wołająca o pomstę do nieba krzywda. Kiedy tekst był gotowy, redaktor Radłowski zapytał: – I ty to chcesz wydrukować? – Oczywiście – powiedziałem. – A ja wątpię – tajemniczo odparł mój starszy kolega. – Co znaczy: wątpię, nie ma tu nic niecenzuralnego, zsyłam do druku – powiedziałem.

Niedługo później na biurku towarzysza Kielara spoczywała tzw. szczotka z moim tekstem. Doniósł usłużny cenzor, który nie mógł podjąć ingerencji, bo nie było formalnych podstaw, ale przyniósł „konsultacyjnie”.

Co wy tu wypisujecie? – przywitał mnie sekretarz z nieukrywaną niechęcią. – To może mamy zlikwidować komasację i nasze rolnictwo nadal będzie się składać z samych poletek?

Ale sposób, w którym…

Co sposób? Tu i ówdzie zdarzają się jeszcze nieprawidłowości, ale żeby od razu raban podnosić? Co wy byście chcieli – podniósł oczy znad szczotki – żeby nam tu, pod komitet, przyszli ludzie z widłami?

Dalsza rozmowa nie miała sensu i reportaż – oczywiście – nie ukazał się.

No i co? – Kolega Radłowski mógł tylko dodać: A nie mówiłem?

Konfrontacje” prowadziłem przez półtora roku. Zaczęły się oszczędności z papierem, a Wydawnictwo WCT NOT, pozostające poza koncernem RSW „Prasa-Książka-Ruch” nie miało w regionie żadnego wsparcia. 18 numerów „Konfrontacji” pod moją redakcją pozostaje dzisiaj tylko we wspomnieniach, a w archiwach pokrywa je coraz grubsza warstwa kurzu.

Kiedy przywołuję w pamięci obrazy „obsobaczania” mnie w Komitecie, pocieszam się równocześnie, że nie byłem w tym względzie pierwszy, ani ostatni. Opowiadał kiedyś Jerzy Mirecki, były zastępca redaktora naczelnego „Nowin Rzeszowskich”, o tym, jak go awansowano i wylądował w KC, czyli w Komitecie Centralnym PZPR. Po kilku tygodniach odwiedzili go koledzy z „Nowin”. – No i jak ci się tu wiedzie? – zapytali z nieukrywaną zazdrością. – Wiecie co, może nie uwierzycie – odparł Mirecki – tu wcale nie ma jakichś specjalnych miodów, ale jest jedna wspaniała rzecz: tu nie ma KW!

Osobny rozdział w życiu każdego dziennikarza w okresie PRL stanowiła cenzura, czyli Główny Urząd Kontroli Prasy, a potem jeszcze Publikacji i Widowisk. Istniały tzw. zapisy, czyli to, o czym nie wolno było napisać, a gdyby ktoś jednak napisał, a kierownictwo redakcji nawet zaakceptowało, to cenzor „zdejmował”. Zakreślał na czerwono fragment albo cały tekst na próbnej odbitce i dopiero kiedy jego ingerencja zastała uwzględniona, podpisywał do druku. Praktyka była taka, że cenzorzy nie rozmawiali z autorami tekstów, lecz z redaktorami naczelnymi, bądź innymi członkami kierownictwa redakcji.

Moje pierwsze zetknięcie z funkcjonowaniem cenzury nastąpiło jeszcze w okresie pracy w dębickim „Echu Załogi”. Bardzo się zdziwiłem, kiedy w gazecie tej zobaczyłem, że wydrukowano: jednostka wojskowa nr …, a nie: jednostka wojskowa w Dębicy. Albo: przedstawicielstwo odbiorcy, a nie – jak napisałem – przedstawicielstwo wojskowe. Takie zmiany nanosił w Rzeszowie redaktor techniczny, bo on wiedział, co wolno, a czego nie. Potem z cenzurą miałem do czynienia niemal na co dzień. Przeważnie były to sprawy śmieszne, jak np. w krzyżówce w „Prometeju” było hasło: znany dyrygent orkiestry rozrywkowej, który wyjechał do Izraela. Cenzor zdjął „do Izraela” i zostało: który wyjechał. Ale gdzie, i po co? No, wyjechał. Słowo Izrael, po 1968 roku, w kontekście wyjazdów „w jedną stronę” było przez jakiś czas niedrukowalne. Bywały też zapisy na nazwiska. Tak było, kiedy ktoś podpadł władzom i jego nazwisko musiało zniknąć. Np. Wojciech Młynarski. Napisaliśmy, że był na przeglądzie estradowym członkiem jury. I był, rzeczywiście, ale nazwiska nie wolno było wymienić. Po paru latach pan Wojciech wrócił do łask.

W Krajowej Agencji Wydawniczej, gdzie pracowałem po „Prometeju”, do cenzury byłem wzywany bardzo często. Któregoś dnia pochylony nad „szczotką” powieści Romana Turka cenzor spytał mnie co to jest, pokazując na zdjęcie młodego wtedy autora na tzw. szmuctytule (strona poprzedzająca stronę tytułową). – Turek – powiedziałem. – To to ja wiem – odparł cenzor – ale co Turek ma w klapie? – Jakąś odznakę – odparłem. – Jakąś – wycedził cenzor. To nie jest j a k a ś odznaka, tylko odznaczenie za udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Niech pan to zlikwiduje.

No i zlikwidowałem. Nasz redaktor techniczny Zdzisław Stefański zamalował odznakę czarnym flamastrem, po czym jeszcze raz zreprodukował fotografię. Teraz już było dobrze.

Albo tom reportaży Adama Warzochy pt. „Wyraz twarzy”. Adam, mój dobry kolega, należał do najzdolniejszych reporterów regionu. To były reportaże z czasu przełomu. Już można było sporo napisać, dla wielu ludzi władzy było to obrazoburcze. Tak jak w wierszu Gałczyńskiego:

Kiedy wieje wiatr historii

Ludziom jak pięknym ptakom

Rosną skrzydła, natomiast

Trzęsą się portki pętakom.

Adamowi niewątpliwie rosły skrzydła, tyle że jeszcze była cenzura. Gdyby poczekał… Ale wtedy by nie doczekał, bo wkrótce potem zmarł. W wieku zaledwie 57 lat.

Wezwała mnie cenzorka i wręczyła mi „szczotkę” książki z ingerencjami. Były prawie na każdej stronie. Powykreślała niektóre wyrazy, całe zdania, a nawet całe akapity. Najbardziej „kolorowy” był reportaż o pobycie w Komańczy kardynała Wyszyńskiego. W sumie skreśleń było więcej niż 50 procent tekstu.

Poprosiłem Adama i pokazałem mu ingerencje. Nie było to zgodne z tzw. pragmatyką, ale miałem gdzieś pragmatykę. – Adam, co robimy? – spytałem. Postanowiliśmy szczątki reportażu o Wyszyńskim usunąć z książki, a pozostałe ingerencje na ogół uznać, zastępując je strawniejszymi określeniami. Kiedy cenzorka otrzymała nowe „szczotki” spytała mnie: – A gdzie jest tekst o Wyszyńskim? – Te resztki? W koszu – odpowiedziałem – tam gdzie je pani skierowała. Cenzorka pokryła się ostrym rumieńcem, ale sprawa była zamknięta.

Ważnym tematem w moim życiu zawodowym było Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, do którego wstąpiłem w 1974 roku, jeszcze pracując w gazecie zakładowej. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że w sześć lat później zostanę przewodniczącym Oddziału w Rzeszowie, uznałbym to za jakiś żart. Stowarzyszenie skupiało najlepszych dziennikarzy regionu, ludzi z dorobkiem twórczym, znanych z gazet, radia, z tygodników społecznych i miesięczników kulturalnych. A jednak… Na jesieni 1980 roku, kiedy w całym kraju powiał wiatr od morza wszystko nie było już takie jak dawniej. Okres między sierpniem 1980 i grudniem 1981 roku był wyjątkowym czasem w historii Polski. To tak jakby ktoś w dusznym i zatęchłym pokoju otworzył okno i napłynęło świeże i rześkie powietrze. Ludzie podnieśli głowy i powróciła nadzieja na normalność. Pytałem wtedy Mirka Radłowskiego czy podobnie było w okresie Października 1956 roku. Odpowiedział, że wtedy przeżywał to bardziej, o wiele bardziej. Tamte nadzieje wydawały się trwale i nieprzemijające, ale czas przysypał je jakby popiołem. Nie wierzyłem mu. Wydawało mi się to niemożliwe. Solidarność ludzka, ta zwyczajna, przez małe „s”, była niewyobrażalna. Kiedy zaczęły się strajki i przestała jeździć komunikacja miejska, np. do WSK, ciągnęły tłumy ludzi na piechotę. Nie było przypadku, żeby ktoś, kto miał miejsce w samochodzie, nie stanął i nie zabrał idących do pracy. Prasa, choć z początku powściągliwa, zaczęła mówić ludzkim głosem. Prym wiodła „Gazeta Krakowska”, która przestała korzystać z materiałów agencyjnych i opierała się wyłącznie na relacjach własnych dziennikarzy z naczelnym Maciejem Szumowskim i szalejącym reporterem Jerzym Sadeckim na czele. Również nasi coraz śmielej wychodzili poza obowiązkowe rytuały i zaczęli korzystać z nowych możliwości. Nie było to takie proste wobec ideowych kręgosłupów szefów „Nowin”, czy radia. W tej sytuacji walne zebranie sprawozdawczo-wyborcze Oddziału SDP w Rzeszowie również było burzliwe. Nie było szans, żeby utrzymał się stary kurs. Dotychczasowy prezes, red. Witold Szymczyk, po dwóch kadencjach nie mógł już kandydować, a wzrok większości raczej nie kierował się w stronę „Nowin”. Radiowcy wysunęli kandydaturę red. Jerzego Popowa, a koledzy z „Prometeja” mnie. W tajnych wyborach zostałem prezesem wyraźną większością głosów.

Nie było czasu na głębsze rozmyślania. Spośród wybranych ludzi do zarządu zaproponowałem, by funkcje „wice” objęły kobiety: Krystyna Świerczewska z „Nowin” i Danuta Bijoś z radia. W skład zarządu weszli jeszcze: Lubomir Radłowski – sekretarz, Ryszard Ważny – skarbnik, Jan Filipowicz, Edmund Gajewski, Janusz Klich, Jan Miszczak i Jan Musiał.

Krystyna Świerczewska, z wykształcenia romanistka, świetna dziennikarka, żona znanego mecenasa Lecha Świerczewskiego, była prawdziwą damą, nowa funkcja jeszcze wzmocniła jej image. Danka, bardziej zwyczajna, szybka w decyzjach i bezpośrednia w kontaktach, była nieoceniona w codziennym działaniu. Dokonaliśmy w zarządzie „bilansu otwarcia” i ustaliliśmy listę najważniejszych spraw do załatwienia. Przede wszystkim zaniedbane były sprawy socjalne. Dziś, w dobie telefonów komórkowych, to może wydawać się śmieszne, ale w tamtych latach istniała tylko sieć telefonów stacjonarnych i na telefon czekało się latami. Kiedy z Danutą Bijoś i chyba z Krystyną Turek wybraliśmy się do szefa telekomunikacji, przywitał nas chłodno i powiedział, że z próżnego to i Salomon nie naleje. Wtedy wręczyłem mu listę dziennikarzy bez telefonu i powiedziałem, żeby ją uwzględnił w pierwszej kolejności. Na telefon – stwierdziłem – rzeczywiście czeka wiele osób, ale dla nas jest to narzędzie pracy. Czy pan słyszał, żeby górnik kopał węgiel rękami, a taksówkarz przenosił ludzi na plecach?

Jak mi po wyjściu powiedziały koleżanki, raczej nic z tego nie będzie, bo rzekomo trochę na niego nakrzyczałem. A ja sądziłem, że tylko byłem stanowczy. Ale sprawy zostały załatwione „od ręki”, więc sposób okazał się skuteczny. Uzyskaliśmy też dla naszych koleżanek i kolegów talony na zakup maszyn do pisania (dla każdego, kto chciał) oraz na zakup encyklopedii.

Niedługo po naszym walnym zebraniu wybrani delegaci pojechali do Warszawy na Nadzwyczajny Zjazd. Wraz ze mną byli to: Witold Szymczyk, Lubomir Radłowski, Ryszard Niemiec, Jan Musiał, Adam Warzocha i Janusz Klich. Któryś z kolegów powiedział, żeby nie kupować biletów pojedynczo, bo będziemy rozproszeni i nie będzie można pogadać. Tak się też stało. Ku naszemu zdumieniu, w Warszawie, przy wyjściu z przedziału szok: z sąsiedniego przedziału wysiadają dwaj oficerowie Służby Bezpieczeństwa. Skąd wiedzieli, gdzie siedzimy? Dlaczego zainstalowali się w sąsiednim przedziale? Czy nas podsłuchiwali? Jak się okazało, też jechali na Zjazd jako „obserwatorzy”. Oczywiście zatrzymali się w tym samym hotelu. Zdałem sobie sprawę, że władza ma nas na oku, że jesteśmy inwigilowani.

A na Zjeździe był istny kocioł. Niemal bulgotało. W kuluarach rozprowadzano „bibułę”, a z ramienia „Solidarności” głównym mówcą i reformatorem mediów był Zbigniew Bujak – robotnik. Zaczynała się sprawdzać teoria Lenina, że kucharka może kierować państwem. Bujak po latach rozpoczął i ukończył studia, zrobił nawet doktorat, ale wtedy o mediach nie miał zielonego pojęcia. Im kto podczas Zjazdu był bardziej aktywny w krytyce czasów minionych, tym szybciej później awansował. Krzysztof Kasprzyk, mój odpowiednik z Krakowa, był bardzo aktywny, to i został konsulem w Waszyngtonie. Nasz kolega, Janek Musiał, też był bardzo aktywny, więc mógł sobie później zrobić zdjęcie z Wałęsą i zostać senatorem RP. Myśmy zostali na peronie, kiedy pociąg „Solidarności” odjeżdżał do nowej Polski. Ale, broń Boże, nie żałuję. Jak wiadomo, każda rewolucja pożera swoje dzieci, ale też ciągnie za sobą rozmaitych ludzi, którzy się chcą „załapać”. To raczej nie dotyczyło tzw. pierwszej „Solidarności”, ale z całą pewnością wielu spośród tych, którzy napłynęli później: często nieudaczników, frustratów i kombinatorów.

Kiedy rano, 1 listopada 1980 roku, wróciłem z Warszawy ze Zjazdu, miałem mocno skołataną głowę. Tam już wtedy była dwuwładza. Wówczas w Rzeszowie słowo „Solidarność” wymawiało się półgębkiem, w Warszawie część kolegów jawnie kolportowała nielegalne materiały i ustawiała w kuluarach Zjazdu stoiska z „bibułą”. Zaczął się, a właściwie już trwał, wyjątkowy czas w historii Polski, nazywany okresem między sierpniem i grudniem. Z jednej strony czas piękny: pełny prawdziwej międzyludzkiej solidarności, czas nadziei, szczerości, jawności itp. Na zebraniu można było wstać i bez najmniejszego skrępowania powiedzieć, co się myśli. Takiej atmosfery nie było nigdy wcześniej (może krótko po 1956 r., ale wtedy byłem dzieckiem), ani potem. Ani teraz, oczywiście. Ale z drugiej strony, to się szybko zaczęło zmieniać na gorsze. Euforia nie trwa wiecznie. Partia nie była skłonna do dialogu, a „Solidarność” ciągle radykalizowała nastroje. Jako Stowarzyszenie Dziennikarzy próbowaliśmy nakłaniać do rozmów obie strony i – o dziwo – nawet to się nam czasem udawało. W Klubie „Bohema” posadziliśmy koło siebie dwie grupy: jedną z sekretarzem KW Janem Kwolkiem i drugą – z szefem Regionu „Solidarności” Antonim Kopaczewskim. Poza nami chyba nikt inny nie był w stanie tego zrobić, ale konkretne efekty były mało znaczące. Kiedy tuż przed rozpoczęciem spotkania red. Cecylia Błońska zapytała mnie, który to Kopaczewski (nigdy wcześniej go nie widziała, nazwisko znała tylko z gazet), zobaczywszy go zaczęła wydawać dziwne dźwięki i omal nie omdlała z wrażenia, co najmniej jakby zobaczyła diabła.

Podobną sytuację przypominam sobie w Krośnie, podczas spotkania Zarządu naszego Stowarzyszenia w tamtejszym Komitecie Wojewódzkim. Pojechaliśmy tam, żeby poprzeć starania kolegów-dziennikarzy o przydział mieszkań. Pierwszym sekretarzem był tam niejaki Henryk Wojtal, z charakterystycznym lokiem opadającym mu na czoło. Spotkanie nie było owocne, a jedyne co z niego zapamiętałem, to czerwona z wściekłości twarz i wbity wzrok Wojtala w znaczek „Solidarności” w klapie Jasia Musiała, naszego kolegi z Zarządu. Idąc do gabinetu sekretarza mówiłem do Musiała, żeby odpiął znaczek, bo nic nie wskóramy, a jedynie rozsierdzimy „pierwszego”. Janek się nie zgodził, mimo iż moja sugestia wynikała wyłącznie z troski o skuteczność naszej wizyty i – oczywiście – niczego nie załatwiliśmy. Natomiast zostaliśmy „załatwieni” przez znaczek.

Taki był stosunek partyjnych bonzów do „Solidarności” Było oczywiste, że będzie trudno o porozumienie, tak jak trudno o porozumienie – przepraszam za porównanie – dupy z batem.

1 kwietnia 1981 r. odbyliśmy w Rzeszowie nadzwyczajne zebranie Oddziału naszego Stowarzyszenia. Jednoznacznie potępiliśmy to, co się stało w sali Urzędu Wojewódzkiego w Bydgoszczy: pobicie przez milicję działaczy „Solidarności” z szefem Regionu Janem Rulewskim. Jako dziennikarze staliśmy na gruncie legalizmu, lecz uważaliśmy, że pewnych granic władza nie powinna przekraczać. Wybijanie zębów mogło być normą w ubeckich katowniach w okresie stalinizmu, ale teraz? Przyjęliśmy stosowną rezolucję i zanieśliśmy do „Nowin”, aby ją nazajutrz wydrukować. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że rezolucja nie idzie, bo jest w tej sprawie zapis cenzury. Około 22.00 poszedłem do KW (tak, tak, towarzysze czuwali) do sekretarza Jana Kwolka, odpowiedzialnego za propagandę. – Jeżeli to się nie ukaże, powiedziałem, to jutro będą tym oklejone płoty. Tak będzie lepiej?

I tekst się ukazał, jako jedyny w Polsce! Nasi koledzy w innych województwach nie mieli takiego przebicia, ale przede wszystkim nie mieli tak mądrego sekretarza. Szkoda, że zmarł tak młodo, wkrótce po przełomie w 1989 r.

I tak trwały owe polityczne przepychanki. Atmosfera gęstniała i powszechne było pytanie: Wejdą, czy nie wejdą?

Jak wiadomo, nie weszli. Stan wojenny rozwiał wszelkie wątpliwości i do dzisiaj ma tylu zwolenników, ilu przeciwników. Z jednej strony dramaty internowanych, swoisty zamordyzm władzy, z drugiej – wylanie oliwy na wzburzone morze, czy jak kto woli zimny prysznic na rozpalone głowy. W każdym razie skończył się sen o demokracji, a piękne teorie praktyka rozbiła w pył. Gdybym dzisiaj miał odpowiedzieć na pytanie, czy wprowadzenie stanu wojennego było sensowne, powiedziałbym, że byłoby choć w części sensowne, gdyby po jego zniesieniu partia zmieniła front. Gdyby wprowadziła reformy i pozbyła się kacyków używających frazesów zamiast normalnego języka, mających za nic rozwój i dobro społeczeństwa i broniących za wszelką cenę swojego miejsca i pozycji w strukturach władzy. Zamiast nad społeczeństwem, partia rozciągnęła parasol ochronny nad swoim aparatem, udzielając schronienia ludziom skompromitowanym lub nieudolnym, lecz wiernym. Okazało się, że jajko nie może być świeże tylko częściowo i że nie można być trochę w ciąży. Albo jest totalitaryzm, w większym czy w mniejszym stopniu, albo jest demokracja. Tymczasem demokracja była, ale socjalistyczna. Była też praworządność, niestety, też socjalistyczna.

Cóż, życie toczyło się dalej, ale w jakimś schizofrenicznym świecie. Co innego mówiło się i pisało oficjalnie, a co innego na użytek prywatny. Historia znowu zatoczyła koło.

Pracowałem już wtedy w rzeszowskim Oddziale Krajowej Agencji Wydawniczej (też w strukturach RSW). Centrala mieściła się w Warszawie przy ulicy Wilczej. Był to kolejny etap w moim życiu zawodowym, bo dziennikarstwo, przynajmniej w znacznym stopniu, zamieniłem na edytorstwo. Rozpocząłem i skończyłem studia podyplomowe w tej dziedzinie, podobnie jak kilku moich kolegów z redakcji, i tworzyliśmy silny zespół zajmujący się wydawaniem książek – największy w regionie i trzeci co do wielkości (wśród 10 Oddziałów KAW) w Polsce. Wydawaliśmy monografie, literaturę piękną, także dla dzieci i młodzieży, nieraz w olbrzymich nakładach (lektury szkolne!), a także „gnioty” propagandowe, gdyż inaczej nie moglibyśmy istnieć.

Wszystko to jednak było niczym wobec coraz bardziej upadającego państwa. Sytuacja gospodarcza stawała się coraz gorsza, zaczęły się strajki i związane z tym przepychanki. Partia zawzięcie broniła swoich pozycji („Raz wywalczonej władzy nie oddamy nigdy”), ale i ona była w rozbiciu. Grupa radykałów próbowała wysadzić z siodła tzw. reformatorów. Również wśród społeczeństwa nasilały się ruchy radykalistyczne.

Mijały tygodnie. Nasi koledzy nie narzekali na brak tematów. Sytuacja się zaostrzała. „Solidarność” naciskała, władza nie zamierzała ustępować. Nadeszły fale strajków, przestały wychodzić gazety. Komisja Krajowa „Solidarności” stała się głównym ośrodkiem dyspozycyjnym. Kiedy do Rzeszowskich Zakładów Graficznych przyszedł z Gdańska telex z decyzją o niewydawaniu „Nowin”, tak jak i pozostałych dzienników wojewódzkich („Prasa kłamie”), rzeszowscy drukarze chcieli być bardziej aktywni i zaprzestali druku wszystkiego („Prometej”, „Profile”, gazety zakładowe itp.). Na posiedzeniu Zarządu SDP mówiliśmy o tym nie bez emocji. – Może byś, Jasiu, poszedł do Regionu – poprosiliśmy naszego kolegę Jana Musiała – i przekonał kogo trzeba, żeby chociaż miesięczniki mogły wychodzić? Janek pobiegł, a kiedy wrócił mocno zdyszany powiedział, że nie da rady, bo klamka zapadła. W nocy poszliśmy jeszcze z Januszem Klichem mediować w tej sprawie do drukarni. Na schodach przyjął nas Stanisław Elder, szef „Solidarności” drukarzy. Zapytaliśmy go, dlaczego poszli dalej niż im poleciła Komisja Krajowa, ale rozłożył ręce i powiedział, że nic się już nie da zrobić. Grudniowy numer „Prometeja”, który był w druku, już się nie ukazał. To był ostatni numer tego pisma przygotowany przez redakcję, która po stanie wojennym przestała istnieć.

11 grudnia odbyliśmy też – jeszcze wtedy nie wiedząc – ostatnie zebranie Oddziału SDP. Atmosfera w regionie i w całym kraju była bardzo napięta. Rzeszów, podobnie jak chyba wszystkie miasta w Polsce – był oblepiony „bibułą”. Ukazywały się rozmaite gazetki drukowane na powielaczach, w tym osławiony „Wryj” z rysunkami Jacka Woźniaka, syna naszego kolegi, znanego dziennikarza Juliana Woźniaka. Jacek został wcześniej pobity przez „nieznanych sprawców” i nie mógł zrozumieć, dlaczego? Wtedy mu przypomniałem jak „nieznani sprawcy” pobili w bramie Stefana Kisielewskiego po tym, jak nazwał ekipę rządzącą „dyktaturą ciemniaków”. Jacek odpowiedział, że się zemści i poczeka jeszcze trochę, wtedy będzie uczestniczył w wieszaniu. – Mnie też? – spytałem. – Ciebie też – odparł, ale nie w pierwszej kolejności. – Dobre panisko, pomyślałem.

W stanie wojennym Jacka internowano. Siedział na Załężu, skąd bezskutecznie usiłował go wyciągnąć jego ojciec. Bezskutecznie tylko dlatego, że Jacek nie chciał wyjść. Musiałby podpisać lojalkę, a tego nie chciał zrobić. Później z żoną i dziećmi wyjechał do Paryża, gdzie mieszka do tej pory i gdzie jest wziętym rysownikiem. Widziałem jego dwie książki o dwóch rewolucjach, które wstrząsnęły światem: paryskiej i październikowej. Za tę ostatnią w latach pięćdziesiątych mógłby chyba dostać dożywocie.

Ale wrócę do naszego ostatniego zebrania SDP. Trudno było oczekiwać, aby było spokojne. Mówiliśmy m.in. o najnowszych wydarzeniach w Warszawie i pacyfikacji Wyższej Szkoły Pożarnictwa. Na zebranie przyjechał sekretarz ZG Krzysztof Klinger. Większość z nas popierała słabszych, bitych i gnębionych. Za stroną rządową, a zwłaszcza za betonem partyjnym, opowiadali się nieliczni. Nie będę tu wymieniał ich nazwisk, ale napiszę tylko, że ich idolami byli: Stefan Olszowski, Tadeusz Grabski, Albin Siwak, Stanisław Kociołek i całe towarzystwo tygodnika „Rzeczywistość”. Na ruchy odnowicielskie, nawet w partii, patrzyli z niechęcią.

Przyjęliśmy stosowną rezolucję, ale był piątek, a w niedzielę był 13 grudnia. Naszą rezolucję mogliśmy spuścić do toalety. Po zebraniu w „Empiku” zostały okulary. Zapomniał je zabrać red. Klinger. Były mu bardzo potrzebne, tym bardziej że został internowany, a tamtejsi dozorcy nie przejmowali się tym, że nie może pisać ani czytać. Po jakimś czasie okulary dostarczyliśmy żonie pana Krzysztofa.

Zebranie się kończyło, koledzy wychodzili zamyśleni. Stałem jeszcze przy stoliku i zbierałem nasze papiery. Wtedy podszedł do mnie Witold Szymczyk i wręczył mi… swoją legitymację SDP. – Nie chcę już tej legitymacji, weź ją sobie – powiedział. – Coś ty, Witek, wydukałem, ale on skierował się ku wyjściu, a ja stałem z tą legitymacją w ręce i nie wiedziałem, co zrobić.

Stan wojenny zastał mnie w Iwoniczu, dokąd pojechaliśmy z żoną 12 grudnia 1981 roku. W poniedziałek, 14 grudnia, zjawiłem się w pracy, gdzie mój szef czekał na mnie z komunikatem: daję ci 15 minut na zlikwidowanie Stowarzyszenia. „Zlikwidować” znaczyło zapakować do parcianego worka dokumentację oraz pieczątkę podłużną, okrągłą i imienną. Wszystko to zostało zamknięte przez szefa w jakiejś jego szafce. Po czym przyszli przedstawiciele Wydziału Spraw Wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego i zdeponowali owo „Stowarzyszenie” u siebie. Władzę przejęło wojsko w postaci komisarzy.

W mojej firmie (Krajowa Agencja Wydawnicza) żadnego wojska nie było (komisarz był dla całej RSW), ale w radiu, jako instytucji o szczególnym znaczeniu, wojskowi stali w drzwiach i wpuścili tylko tych, których uznali za stosowne (po odpowiednim uzgodnieniu). Jagienka Wilczak, Jerzy Popow i Zbigniew Wawszczak wejścia już nie mieli. Byli niegodni, aby nadal pracować w tak zacnej instytucji. Nie pamiętam, czy to było na drugi, czy na trzeci dzień, w każdym razie na ulicy 3 Maja podeszła do mnie przerażona Jagienka Wilczak i niemal wbiła mi palce w ramię. Była wstrząśnięta. Wiedziałem, że muszę coś zrobić. Akurat wracałem z Urzędu Wojewódzkiego, gdzie był również Adolf Jakubowicz, szef radia i go podwiozłem moim „maluchem”. – Dolek, powiedziałem, dlaczego wyrzuciłeś Jagienkę? Ten zrobił się czerwony z wściekłości i wykrzyczał: – Nie takich ma protektorów jak ty! – Po czym wygramolił się z samochodu i sprawa była zamknięta.

Drugim radiowcem, któremu zamknięto drzwi do pracy, był Jerzy Popow. Spytałem go czy mogę coś dla niego zrobić, gdzieś się upominać? Powiedział, żebym dał spokój, bo to nic nie da. To walka z wiatrakami, szkoda zachodu, mówił. Inni koledzy jakoś się polokowali w nowych warunkach. Szczęśliwie nikt nie został internowany, aczkolwiek jeden nasz kolega ukrywał się w stanie wojennym, lecz… nie był poszukiwany. Inny podjął pracę w zawodzie zgodnym ze swoim pierwszym wykształceniem. Jagienka Wilczak zatrudniła się jako kelnerka czy sprzedawczyni lodów, wprawiając wszystkich w konsternację. Ponoć po jakimś czasie zaproponowano jej pracę w miesięczniku „Profile”, ale tę propozycję odrzuciła, uważając, że albo wróci z powrotem do radia, albo będzie trwać na „stanowisku robotniczym”. Dołączyła w ten sposób do powszechnie znanych i doskonałych dziennikarzy warszawskich, którzy podjęli pracę w piśmie „Niewidomy Spółdzielca” albo jako taksówkarze. (W nieco późniejszym czasie Jagienka Wilczak podjęła pracę w redakcji „Polityki” i pracuje tam do dzisiaj, piszę to w październiku 2014 roku).

W dwa, trzy tygodnie po wprowadzeniu stanu wojennego odbywały się w KW PZPR posiedzenia komisji weryfikacyjnej, która oceniła przydatność do pracy dziennikarzy, w tym rzeszowskiego Oddziału KAW. W sprawozdaniu z posiedzenia tej komisji napisano m.in.:

Józef Ambrozowicz – zastępca red. naczelnego. Jako prezes Oddziału SDP w Rzeszowie nie był w stanie opanować nacisków dziennikarzy solidarnościowych i zarząd, a także zebranie, podejmowały uchwały często niezgodne z interesem politycznym PZPR. Zawsze zajmował stanowisko liberała godzącego naciski propartyjne i prosolidarnościowe, co przy prawie zupełnej absencji członków PZPR na zebraniach (szczególnie tych starszych, doświadczonych dziennikarzy) powodowało gładkie, bezproblemowe przeprowadzanie prawie wszystkich inicjatyw „Solidarności”. Ambrozowicz, jako członek PZPR, zobowiązany był niejako do ofensywności politycznej, a nie robił nic, aby interes partii reprezentować (…). Postanowiono ostatecznie przeprowadzić z Ambrozowiczem zasadniczą rozmowę polityczną, gdyż jako z-ca red. nacz. KAW musi on być zdecydowanym członkiem PZPR reprezentującym twardo interes tej organizacji. Podpisano: kier. Wydz. Ochyra, ppłk Rajchel, ppłk Skóra, red. Łysakowski, instr. Konarski, red. Klatka, ppor. Olter”.

Nikt nigdy tej oceny mi nie przedstawił, ani żadnej rozmowy nie przeprowadził. Dziś myślę, że dlatego, iż nikt się po prostu nie ośmielił. Bo ja „interes tej organizacji” rozumiałem zupełnie inaczej niż partyjni uzurpatorzy. Notatka została w aktach przydatna „w razie czego” – cokolwiek by to miało znaczyć. Dokument ten odnalazłem i po raz pierwszy go zobaczyłem w IPN po 32 latach!

Nasze Stowarzyszenie, podobnie jak wszystkie, zostało w stanie wojennym zawieszone, a w marcu 1982 roku rozwiązane. Szybko doszło do jego reaktywacji. Pod starą nazwą nie mogło się już odrodzić, gdyż władza nie pozwoliła. Powstało Stowarzyszenie Dziennikarzy PRL (później RP). Zostało to przyjęte przez środowisko, delikatnie mówiąc, bez entuzjazmu, ale zwyciężył realizm. Byliśmy poobijani, ale żyliśmy. Głównym powodem, jaki przemawiał za reaktywowaniem Stowarzyszenia były sprawy socjalne. Układ Zbiorowy Pracy Dziennikarzy nie mógł wejść w życie bez akceptacji Stowarzyszenia. Poszły w górę płace administracji, pracowników technicznych itp., a dziennikarskie stały w miejscu. Trzeba było się w końcu przełamać. I tak, stopniowo w nowym stowarzyszeniu znalazło się ponad 90 proc. członków SDP. Nie wstąpili nieliczni, z różnych powodów, ale zdecydowana większość uznała, że trzeba dalej działać dla dobra środowiska. W tajnych wyborach (tak było u nas zawsze) koledzy wybrali mnie na przewodniczącego Oddziału. I potem jeszcze na drugą kadencję. Wchodziłem także w skład Zarządu Głównego i byłem przez dłuższy czas członkiem Prezydium ZG. Szefami Stowarzyszenia, z którymi pracowałem, byli: Klemens Krzyżagórski, Artur Howzan i Marian Podkowiński.

Wcześniej, u schyłku 1980 i w 1981 roku moim prezesem był Stefan Bratkowski, którego postawa często wydawała mi się dziwna. Sądziłem, że jest trochę „nawiedzony”. Pamiętam jak zwołał kiedyś na Foksal spotkanie przewodniczących oddziałów i tam odczytał z kartki listę postulatów, już nie przypominam sobie szczegółów, ale m.in. żeby tworzyć w dużych zakładach pracy jakieś komitety społeczne, pełnić dyżury itp. Wydawało mi się, że są to jakieś fantasmagorie. Chyba prezesowi przypomniał się Lechosław Goździk, Październik, i „Po prostu”, a przecież to były nieporównywalne czasy. Przyjechałem z Warszawy i w gazetach przeczytałem „stanowisko” prezesów oddziałów SDP w sprawie… Nikt tego „stanowiska” nie dyskutował, prezes przeczytał i wyszedł. Przejechałem prawie 700 kilometrów, żeby usłyszeć przeczytane przez prezesa postulaty i dowiedzieć się nazajutrz, że jestem ich współautorem.

Zawieszenie, a później rozwiązanie SDP, to sprawa, która tkwi u wielu z nas jak bolesny kolec. Jako środowisko zawodowe zgodziliśmy się w większości z decyzjami władz, gdyż uznaliśmy, że nie ma innego wyjścia. Czy rzeczywiście nie było? Teoretycznie pewnie było, ale nie każdy nazywa się Kuroń, albo Modzelewski. I nie każdy jest gotów iść do więzienia niejako na własne życzenie. Tak czy owak, władza nas „wydutkała”. Zabrała nam godność i majątek, a przekazała go w większości postronnym ludziom, którzy nazwali się tak, jak my kiedyś: SDP. Możemy się tylko pocieszać, że wcześniej władza zabierała ludziom jeszcze więcej i też nie było odwrotu.

A w kraju sytuacja polityczna była coraz bardziej skomplikowana. Pogarszał się też stan gospodarki. Panowała inflacja, dotkliwe były braki w zaopatrzeniu. W 1987 r. władze zdecydowały się na „odmrożenie” swojego stosunku do „Solidarności” – powstał Krajowy Komitet Wykonawczy Związku. Któregoś dnia zadzwonił na moim biurku telefon i okazało się, że chce ze mną rozmawiać porucznik Ś. ze Służby Bezpieczeństwa. Zapytał czy może przyjść. Powiedziałem, że może, więc przyszedł. – Chodzi o to – powiedział, iż jeden z dziennikarzy „Nowin” powiedział, że ma w dupie związki zawodowe. – I dodał, konfidencjonalnie: Ale nasze związki, panie redaktorze, n a s z e, nie „Solidarność”.

No dobrze, powiedziałem – ale co mnie to obchodzi? – Jak to pana nie obchodzi? Przecież pan jest prezesem dziennikarzy?

Panie poruczniku – tłumaczyłem – jestem prezesem z woli kolegów, a to oznacza, że mam im służyć, pomagać im i ich bronić w razie potrzeby. Jeżeli pan uważa, że ten kolega postąpił nagannie, to proszę iść do jego szefa. Jest nim redaktor naczelny „Nowin”.

No wie pan, mnie się wydaje, że pan jednak…

Panie poruczniku – przerwałem – nie ma pan roboty, to panu znajdę, niech mi pan nie zawraca głowy, żegnam.

Na drugi dzień prosi mnie o rozmowę mój szef. – Coś ty porucznikowi nagadał? Czemu go niegrzecznie potraktowałeś?

Znów musiałem tłumaczyć: – Porucznik przyszedł do mnie nie jako twojego podwładnego, tylko do prezesa Oddziału Stowarzyszenia. Z ewentualną skargą w tej sprawie powinien się zwrócić do Warszawy, do redaktora Klemensa Krzyżagórskiego.

Nie wiem czemu to zawdzięczać, ale od zawsze miałem jakiś podskórny opór, jakąś alergię na policję polityczną. Faceci z SB wywoływali u mnie gorączkę i dreszcze, ale nie ze strachu, tylko z daleko idącej niechęci. Uważałem, że wykonują najbardziej parszywą pracę, jaka istnieje na świecie.

Zastanawiałem się nieraz, na ile ja byłem przedmiotem zainteresowania owych służb. To, że byłem, to pewne. O ile się nie mylę, to gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych nasz Oddział nawiązał współpracę z kolegami w Bydgoszczy. Dlaczego z Bydgoszczy? W Prezydium ZG zasiadałem razem z red. Zbigniewem Gulewiczem, z tego właśnie miasta. Zaprzyjaźniliśmy się i któregoś dnia wymyśliliśmy, żeby się wzajemnie odwiedzić w ramach tzw. wymiany doświadczeń. Z wizytą i rewizytą mieli się udać trzej dziennikarze, a oprócz wymiany myśli mieliśmy zwiedzić największe miejscowe atrakcje. Żartowaliśmy przy tej okazji, że nasze regiony łączy osoba Władysława Kruczka, który po Październiku 56 roku został, jako I sekretarz tamtejszego KW, w nieprzyjaznych okolicznościach pożegnany przez bydgoskich towarzyszy. W Rzeszowie został jednak powitany z kwiatami i z kapelą grającą skocznie na rzeszowską nutę. Kruczek zresztą dobrze zapisał się w PRL-owskiej historii Rzeszowszczyzny i już po transformacji w plebiscycie miejscowej gazety zajął wysokie miejsce wśród największych miejscowych osobowości wszechczasów.

Otóż, część rozmów z kolegami z Bydgoszczy zamierzaliśmy prowadzić w Ośrodku Wypoczynkowym w Bystrem, koło Baligrodu. Przed wyjazdem przygotowaliśmy „prowiant” w postaci kartonu piwa załatwionego w Leżajsku i dwóch butelek „Poloneza” kupionego w „Peweksie” Kiedy rano przyszedłem na parking, stwierdziłem, że mój samochód jest otwarty, Przez uszkodzoną górną część szyby „nieznani sprawcy” wprowadzili spreparowany drucik, którym wyciągnęli blokadę i dokonali totalnego przeszukania samochodu. Powyciągali ze środka wszystko ze wszystkich schowków i zostawili to na fotelach. Nietknięty został karton piwa i butelki wódki. Kto to zrobił? Menele? Zadziałała Bydgoszcz i obawa, czy aby w mieście, w którym SB pobiła Rulewskiego, rzeszowscy dziennikarze nie będą szukać inspiracji dla jakiejś „zadymy” w Rzeszowie? Dlatego lepiej było przeszukać. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Współpraca z kolegami z Bydgoszczy przyniosła tego rodzaju niespodziankę, ale nie bez zgrzytów przebiegła także inna wizyta – kolegów po piórze z Hamburga. Otóż w latach osiemdziesiątych Rzeszów nawiązał współpracę z Hamburgiem, potem zastąpił go Bielefeld. Rozpoczęła się wymiana grup sportowców, ludzi nauki, kultury itp. Również my nawiązaliśmy kontakty z dziennikarzami z Hamburga i – po uzgodnieniach z ZG – wysłaliśmy stosowne zaproszenie. Miało przyjechać trzech dziennikarzy, ale w ostatniej chwili jeden zrezygnował i przyjechało dwóch: Gerhard Jirjahlke i Rudolf Roos. Pierwszy, starszy już nieco pan, był – jak się okazało – kolegą i bliskim współpracownikiem Willy’ego Brandta, premiera i szefa socjaldemokratów RFN. Drugi, znacznie młodszy, był szefem Stowarzyszenia Dziennikarzy w Hamburgu i szefem fundacji Hamburgrer Presse. Pokazaliśmy im m.in. zamek w Łańcucie, gdzie odbyliśmy miłą rozmowę z gospodarzem, dyrektorem Władysławem Czajewskim, który przyjął nas w Gabinecie Ordynata. Wyjechaliśmy także w Bieszczady.

Podczas pobytu zapytałem naszych gości czy interesują się sprawami polskimi. Sądziliśmy, że tak, gdyż o Polsce było wówczas głośno, a najbardziej znanym wówczas Polakiem – obok papieża – był oczywiście Lech Wałęsa. Były już wtedy praktycznie dwa ośrodki dyspozycyjne: partia i „Solidarność”. Spytałem Niemców, czy chcieliby się spotkać z szefami tych ośrodków w Rzeszowie. Odpowiedzieli z entuzjazmem, że tak. Wobec tego wykonałem telefony do Wiesława Ciesielskiego, I sekretarza KW PZPR i Zbigniewa Sieczkosia, szefa Regionu „Solidarności”. Obaj się zgodzili.

W KW, przy kawie, rozmowa i atmosfera była życzliwa i swobodna. – Czy pan jest komunistą? – spytał Ciesielskiego jeden z gości. – Nie – powiedział sekretarz. – W Polsce nie ma komunizmu, tu jest realny socjalizm, a ja w głębi ducha czuję się socjaldemokratą. Gdyby u nas była taka partia, zostałbym jej członkiem. – Rozmowa była szczera i dosyć długa.

Nazajutrz, umówieni na godzinę 10 poszliśmy razem: Niemcy, tłumaczka (pani Maria Więcko) i ja z redaktorem Wojciechem Furmanem (obecnie dr hab., profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego) do skromnej siedziby „Solidarności” na rogu Jagiellońskiej i Zygmuntowskiej. Był listopad i przenikliwy ziąb. Zawiesiliśmy płaszcze na wieszaku w maleńkim przedpokoju i chwilę musieliśmy czekać, bo u pana przewodniczącego jeszcze ktoś był. Wreszcie w drzwiach stanął szef związku. Przywitaliśmy się, przedstawiłem gości i tłumaczkę, a pan przewodniczący powiedział: nie potrzeba, my mamy swoją(?!). Pani Maria spłonęła rumieńcem i wycofała się do kąta. Niemcy zostali przepuszczeni przez drzwi, a mnie i koledze Furmanowi pan przewodniczący zatarasował sobą przejście i zamknął nam drzwi przed nosem. Zostaliśmy we troje sami, skonsternowani, a żeby nie wyglądało, że podsłuchujemy pod drzwiami, ale nie było też na czym usiąść, więc ubraliśmy kapoty i wyszliśmy na zewnątrz. Byliśmy już prawie skostniali, kiedy po godzinie wyszli Niemcy, a przecież nie mogliśmy nigdzie pójść, żeby się ogrzać, bo nasi koledzy mogliby wyjść i nie wiedzieliby, gdzie się udać. Tak to przez moją gorliwość w chęci obiektywnego przekazania kolegom z Hamburga polskich spraw, dostałem po uszach. W sumie jednak nie żałuję, gdyż zdobywanie nowych doświadczeń zawsze uważałem za rzecz bezcenną.

Jednakże nawet po tym zdumiewającym doświadczeniu nie mogłem przypuszczać, że Zbigniew Sieczkoś okaże się człowiekiem aż tak bardzo nielubianym i niepopularnym. Zapewne pobił swoisty rekord wyborczy, startując w 1997 roku do Sejmu z listy AWS, która w Polsce wygrała wtedy wybory. Do Sejmu z okręgu rzeszowskiego weszli kandydaci AWS z miejsc od drugiego do szóstego, a nie wszedł, jako jedyny, Zbigniew Sieczkoś z miejsca… pierwszego! Wcześniej, nie udało mu się zasiąść na fotelu prezydenta Rzeszowa, mimo silnej karty przetargowej. Przepadł bowiem w przedbiegach i prezydentem został, szczęśliwie dla rzeszowian, dr Mieczysław Janowski. Na osłodę ówczesna główna kadrowa województwa poleciła go na stanowisko wojewody i oczywiście je otrzymał. Kiedy jednak przestał pełnić funkcję wojewody, nadal był lansowany przez ówczesną przewodnią siłę polityczną i obejmował prestiżowe i intratne stanowiska, z których ciągle spadał, żeby obejmować kolejne. Jak niegdyś w PZPR: tak, czy owak, Zenon Nowak!

Naszym dużym dziennikarskim zmartwieniem był brak własnego kąta, czyli Klubu Dziennikarza. Już w mojej pierwszej kadencji, jeszcze za czasów SDP temat ten podnosił przy każdej okazji nestor naszego środowiska Edward Walawski. Z początku było to nierealne, ale w latach osiemdziesiątych temat powrócił. Zacząłem „chodzić koło sprawy”. Odwiedziłem Franciszka Karpa, ówczesnego I sekretarza KW, ale jego jasnej deklaracji nie uzyskałem. Może się skonsultował ze starszymi funkcjonariuszami aparatu i doszedł do wniosku, że Klub Dziennikarza będzie tylko dla władzy kłopotem? Bo a nuż będą się tam redaktorzy, wiecie, schodzić i ryć pod władzą ludową? To lepiej nie. A może takiego myślenia już nie było, w każdym razie kolejny ruch wykonałem w stronę wojewody. Napisałem pismo do ówczesnego wojewody Henryka Ficka i poprosiłem go w imieniu całego środowiska dziennikarskiego o pomoc. Argumentowałem, że swoje kluby mają nasi koledzy w Olsztynie, Opolu, czy Zielonej Górze, nie mówiąc o większych ośrodkach, dlaczego nie możemy mieć my? Poprosiliśmy o przydział lokalu i poinformowaliśmy, że sami, własnym sumptem wykonamy prace adaptacyjne i wyposażeniowe.

Minęły prawie dwa miesiące i pismo pozostało bez odpowiedzi. Poradziłem się Janusza Klicha, absolwenta wydziału prawa UJ, co należałoby zrobić. W zasadzie, powiedział, sprawa się nadaje do NSA, bo w terminie 30 dni wojewoda miał obowiązek odpowiedzieć, ale zawsze lepsze jest „całowanie klamki”. Tymczasem nadarzyła się inna okazja. Z okazji 30-lecia istnienia rozgłośni Polskiego Radia w Rzeszowie odbyła się wielka feta z udziałem najwyższych władz czterech województw regionu. Byli I sekretarze, wojewodowie i nawet komendanci wojewódzcy MO(!). Podczas obiadu, już przy kompocie, podszedłem do wojewody Ficka i zapytałem, dlaczego nie odpowiedział na nasze pismo w sprawie Klubu Dziennikarza. – Rozmawialiśmy ostatnio na zarządzie – powiedziałem – i część kolegów skłaniała się, żeby, wobec przewlekłości, zaskarżyć pana do NSA, a część jest zdania, żeby się jeszcze wstrzymać.

Wojewoda o mało co nie udławił się pestką z wiśni. Po czym powiedział, żebym w najbliższy poniedziałek przyszedł do jego gabinetu. Poszliśmy z Januszem Klichem i Anią Koniecką. W gabinecie było kilka osób z Urzędu Wojewódzkiego, które wojewoda zaprosił w naszej sprawie. Po zwyczajowym powitaniu Henryk Ficek oznajmił swoim podwładnym, że sprawa jest poważna, gdyż dziennikarze chcą mieć w Rzeszowie klub, a za brak decyzji w tej sprawie grozi wojewodzie sąd, więc nie ma żartów. Zrobiło się nam głupio, ale wojewoda szybko przeszedł do konkretów i po niedługim czasie otrzymaliśmy z Urzędu Miasta przydział na lokal w centrum miasta, przy ulicy 3 Maja. Pomagał nam Zarząd Główny Stowarzyszenia, przyznając pół etatu dla koordynatora robót remontowych pana Bolesława Opałka, który miał doświadczenie w podobnych pracach nad odrestaurowywaniem drugiego budynku radia. Prace trwały dość długo, trzeba było m.in. położyć parkiet, a nie było go gdzie kupić, był przecież totalny kryzys. Ale z a ł a t w i l i ś m y drewno na parkiet w Dyrekcji Lasów Państwowych itp. Projekt i wyposażenie sfinansowało Ministerstwo Kultury, zbieraliśmy też pieniądze, organizując na stadionie „Stali” wielką imprezę z udziałem największych gwiazd estrady i dochód przeznaczyliśmy na klub.

Wreszcie finał. Doczekaliśmy się! Niedługo potem Joanna Szczepkowska ogłosiła w telewizji, że w Polsce skończył się komunizm. W ślad za tym zgłosił się do nas starszy pan i pokazał papiery, że on jest właścicielem tej kamienicy, a stała w ruinie, gdyż nie było go stać na remont. A że mamy przydział z Urzędu Miasta? A to już nie jego sprawa. Właścicielem jest on. Skontaktowaliśmy się z prawnikami i wszystko się potwierdziło. Starszy pan zgodził się łaskawie byśmy nie opuszczali naszego (?) klubu przez jakiś czas, aż poniesione przez nas nakłady „odmieszkamy”. Ot, podarował nam prezydent Ludwik Chmura kamienicę niczym Zagłoba królowi szwedzkiemu Niderlandy. Czas „odmieszkania” starannie obliczył nowy prezes zarządu red. Andrzej Zabierowski.

Ale wróćmy do wojewody Ficka. Po spotkaniu w jego gabinecie w sprawie klubu miałem pewien osad, że z tym straszeniem sądem to była gruba przesada. Jakie było moje zdumienie, kiedy Mirek Radłowski, współtwórca i współorganizator światowych festiwali polonijnych powiedział mi przed którymś festiwalem (odbywały się z wielkim rozmachem co trzy lata), że wojewoda Ficek, który był przewodniczącym komitetu organizacyjnego, zgłosił życzenie, żeby szefem biura prasowego i rzecznikiem prasowym festiwalu był… Józef Ambrozowicz. – Coś ty się tak skumał z wojewodą? – pytał mnie nie bez zazdrości.

Nigdy bym nie przypuszczał, że wojewoda nie tylko nie będzie żywił do mnie urazy, ale jakoś mnie polubi i będzie darzył szacunkiem. Panie wojewodo, jeśli pan czyta te słowa, to serdecznie dziękuję i pięknie pozdrawiam.

Jak to w życiu bywa, jedne sprawy udaje się załatwić lub pchnąć do przodu, a inne nie. Często nie potrafimy sami, ale pomagają nam przyjaciele. Któregoś dnia, jeszcze „za poprzedniej demokracji”, dowiedziałem się, że Artur Bata, redaktor naczelny tygodnika „Podkarpacie”, jest na wylocie. Zawiadomiła mnie o tym delegatka redakcyjna, sympatyczna dziennikarka Maria Pudło. Dowiedziałem się, że to z powodu felietonu, który Bata napisał w swoim piśmie i na dodatek w numerze tuż przed kolejnym Zjazdem partii. Felieton był o tym, że dla uczczenia Zjazdu uroczyście oddano do użytku przystanek kolejowy i przedłużono torowisko gdzieś w Bieszczadach. Autor dodał, że przystanek ten był już czynny przed wojną, ale zniszczyli go banderowcy i dawno należało go odbudować, a nie czekać z tym 30 lat. A jeśli już odbudowano, to nie powinno się robić szopki i bębnić, że to dla uczczenia Zjazdu PZPR. Felieton ten ukazał się na pierwszej stronie i został podpisany: Artur Bata. Towarzysze dostali szału i podjęli decyzję o jego zwolnieniu.

Zadzwoniłem do Jerzego Słabickiego, rzeszowianina, wtedy zastępcy kierownika Wydziału Prasy KC i poprosiłem go o interwencję. Po przeczytaniu tekstu poinformował mnie, że to się nie kwalifikuje do zwolnienia, a jedynie do opier….nia Baty za brak umiaru. Bo, oczywiście, ma rację, ale… Nie na pierwszej stronie, nie w tym numerze i z podpisem nie swoim, ale pod jakimś pseudonimem. W końcu jest naczelnym tygodnika PZPR i nie powinien przekraczać pewnych konwenansów. Usłyszałem na koniec, że przekaże swoje stanowisko towarzyszom z Krosna.

Chyba na drugi dzień przez przypadek dowiedziałem się, że do Krosna jedzie Józef Krajnik, dyrektor Rzeszowskiego Wydawnictwa Prasowego. Byłem z nim w poprawnych, a nawet w dobrych stosunkach. Opowiadał mi nieraz o swoim ciężkim losie w okresie młodości. M.in. o tym, że pracując jako pomocnik maszynisty kolejowego musiał się kochać na węglu.

Panie dyrektorze – podobno jedzie pan do Krosna, mógłbym się z panem zabrać? – spytałem, bo miałem tam coś do załatwienia. – A oczywiście. – A z czym pan dyrektor jedzie – jeśli można spytać? – A jadę, Józefie, do KW, załatwić sprawę ze zwolnieniem Baty. – A to chyba będzie pan wiózł te papiery z powrotem – powiedziałem. – O, nie – Józefie – już jest wszystko załatwione, Egzekutywa już to zatwierdziła, nie ma odwrotu. To jest absolutnie pewne.

Nie chciałem dłużej tego dyskutować, więc temat był zamknięty. Jakoż, oczywiście, stanęło na moim. Dyrektor Krajnik usłyszał, że Artur Bata dostanie jeszcze szansę, a sprawa jest w odkręcaniu.

Jurku, przyjacielu, jesteś wielki.

Po latach, gdzieś na początku transformacji, Artur Bata napisał książkę, w której opisał, jak to za czasów PRL był gnębiony przez władze. Cierpiętnik ów skarżył się, że był sekowany i że nikt mu wtedy ręki nie podał. Nie pomogli mu nawet koledzy ze Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Kiedyś, w samolocie, siedziałem obok znanego pisarza, Zbigniewa Dominy.

Żebyś nigdy nie liczył na wdzięczność kolegów, bo srogo się zawiedziesz – powiedział.

Prorok jaki, czy co?

W kwietniu 1988 r. pojechałem do Warszawy, a ściślej do ośrodka rządowego w Jachrance pod Warszawą, na spotkanie z Wojciechem Jaruzelskim. Generał był wtedy I sekretarzem KC PZPR i okresowo spotykał się z dziennikarzami, jak to zresztą było w zwyczaju ówczesnych przywódców. Na sali było 400 dziennikarzy: redaktorów naczelnych prasy, radia i telewizji, sekretarzy POP w redakcjach i przewodniczących oddziałów Stowarzyszenia Dziennikarzy (stąd moja obecność). Z Rzeszowa byli jeszcze: szef „Nowin” i kierownik działu partyjnego z tej redakcji. Chodziło nie tylko o to, żeby przekazać dziennikarzom co myśli „władza”, lecz także o to, co mają do powiedzenia sami dziennikarze, jakie są ich nastroje i odczucia.

Byłem wśród tuzów dziennikarstwa. Naprzeciw mnie siedzieli ludzie z „Polityki”: Krzysztof T. Toeplitz i Jan Bijak. Kto siedział obok, zupełnie nie pamiętam, wiem tylko, że koledzy z „Nowin” siedzieli gdzieś w głębi olbrzymiej sali. Okazja była zbyt wielka, żeby nie skorzystać z zabrania głosu. Podałem karteczkę i za jakiś czas usłyszałem: – Głos zabierze przewodniczący Zarządu Oddziału… i padło moje nazwisko.

Opowiem świeżą historię z kart rzeszowskiej prasy i z zatęchłych rzeszowskich stosunków – tak jakoś rozpocząłem. – Zrobiła się absolutna cisza, słyszałem tylko własny głos, żadnego szmeru, nic.

Historia jest taka – ciągnąłem – nasz kolega, reporter „Nowin” wygrywa ogólnopolski konkurs na reportaż im. Adama Polewki, organizowany przez „Gazetę Krakowską”. Reportaż jest o tym, jak miejscowy kacyk partyjny z Krosna, tow. Wojtal (to ten z lokiem – przyp. J.A.) uprawia prywatę i poniewiera dyrektora „Gamratu” w Jaśle. Nagrodzony reportaż drukuje „Gazeta Krakowska”, ale to wydanie „Gazety” nie dociera na Rzeszowszczyznę. Nie zostaje nadzielone do kiosków, nie wolno go dostarczyć nawet prenumeratorom. Reporter składa tekst w swojej redakcji, dostaje godziwe honorarium, ale tekst się nie ukazuje. Nie ma prawa. W Rzeszowie jest niedrukowalny. Bo może zostać poderwane zaufanie do partii! Sekretarz tak wysokiego szczebla nie może być przedmiotem krytyki. Ustrój mógłby się zawalić! To jest, towarzyszu generale, socjalistyczna odnowa? Tak ma wyglądać w praktyce hasło: socjalizm tak, wypaczenia nie?

Jaruzelski siedział nieopodal, przy osobnym stoliku. Cały czas notował, a potem wygłosił potwornie długie wystąpienie. Do mojego głosu bezpośrednio się nie odniósł, mówił raczej ogólnie, wątpiłem czy coś się zmieni po tej wielogodzinnej oracji.

Wróciłem do Rzeszowa po nocnej podróży. Wziąłem prysznic i poszedłem do pracy. Szef – red. Zygmunt Klatka (byłem jego zastępcą) – przywitał mnie mocno przerażony. – Coś ty, tam w Warszawie, nagadał? W komitecie jest afera, debatują co z tobą zrobić, podobno oszkalowałeś miejscowych towarzyszy?

No tak, pomyślałem. – Moi koledzy już odwiedzili „Biały Dom” i zdali odpowiednią relację.

Liczyłem się z najgorszym: z utratą pracy. Tymczasem… odwrót! Do KW zadzwonił Jerzy Słabicki, zastępca kierownika Wydziału Prasy KC, i… pogratulował towarzyszom mojego wystąpienia. Powiedział im, że mój głos wywarł bardzo duże wrażenie, był w odnowicielskim duchu i w ogóle został bardzo dobrze odebrany. I, oczywiście, żeby mi podziękowali, bo zrobiłem świetną robotę! Podziękowania nie było, jedynie udawali, że nic się nie stało.

Wkrótce jednak nie zaprzątano sobie już głowy takim krytykiem systemu jak ja, tylko wynoszono z komitetu meble i co się tylko dało, bo było wiadomo, że trzeba żegnać się z władzą. Wyprowadzenie sztandaru PZPR na hasło Rakowskiego zakończyło okres panowania ustroju, który miał trwać wiecznie, a przeżył tylko 45 lat.

Jak wiadomo, zmiana ustroju nie nastąpiła jednak z dnia na dzień. To był pewien proces. Reformy gospodarcze próbowała już robić poprzednia ekipa rządowa – Mieczysław Wilczek, Zdzisław Krasiński („chrupiące bułeczki”) i inni. Na większe zmiany trzeba było poczekać. Dopiero słynne powiedzenie Wałęsy, żeby brać sprawy we własne ręce, otworzyło drogę do przedsiębiorczości na większą skalę. Moja firma (KAW) jeszcze istniała, ale tkwiła w starej epoce. Kiedy w planach wydawniczych zobaczyłem nową powieść miejscowego literata pt. „Polacy w Rewolucji Październikowej” oraz wznowienie „O człowieku, który się kulom nie kłaniał” Janiny Broniewskiej, zrozumiałem, że czas zwijać manatki.

Akurat w tym czasie (1989 rok) powstała przy ZG Agencja Produkcyjno-Handlowa Stowarzyszenia Dziennikarzy RP „Presstrust”. Jej celem było wypracowywanie środków finansowych wobec braku dotychczasowego dofinansowania stowarzyszeń twórczych z budżetu Ministerstwa Kultury, a także stwarzania możliwości zatrudnienia dla dziennikarzy pozostających bez pracy. Dyrektor Agencji Marek Krasnodębski zaproponował mi utworzenie w Rzeszowie Oddziału i powierzył mi obowiązki dyrektora-redaktora naczelnego.

Przepracowałem tam rok i miałem całkiem niezłe osiągnięcia. Wydałem m.in. dwie książki, które okazały się bestsellerami (60 tys. i 100 tys. sprzedanych egzemplarzy) i przyniosły Stowarzyszeniu duże profity. Niestety, atmosfera przełomu ustrojowego stawała się nie do zniesienia. Ludzie często zachowywali się jak na tonącym okręcie, a kiedy tonęli nikt im nie rzucał koła ratunkowego. Patrzyłem na to z przerażeniem. Nie włączałem się już w narastające konflikty, gdyż po dwóch kadencjach przestałem pełnić funkcję prezesa Zarządu Oddziału. Mogłem tylko z boku śledzić likwidację RSW i słuchać o czystkach kadrowych, które robiła nowa władza.

Zwolniłem się z pracy, zostawiłem gabinet z palmą, biurkiem, stolikiem z dwoma telefonami, sekretarkę i cały ten anturaż przysługujący „człowiekowi na stanowisku”. Odwiedziłem Urząd Miejski, Urząd Statystyczny i Urząd Skarbowy, założyłem rachunek bankowy, dokonałem niezbędnych rejestracji i zacząłem działać. Firmę nazwałem: Agencja Wydawnicza JOTA (jot-a, od moich inicjałów). Przestałem stosować w życiu hasło: „Pracując dla kraju, pracujesz dla siebie”, a zacząłem: „Pracując dla siebie, pracujesz dla kraju”. Chciałem też zobaczyć, ile jestem wart zdany tylko na siebie. Całe życie pracowałem w zespołach, teraz postanowiłem działać w pojedynkę. Jeśli odniosę sukces – myślałem – to będzie moja zasługa, jeśli „zmoczę tyłek”, nie będę miał do nikogo pretensji. Tyle, że teraz byłem w innej sytuacji, niż w młodości. Teraz miałem żonę i dziecko. Czy dam radę utrzymać rodzinę?

Początki były ciężkie, bo nie miałem kapitału, startowałem zupełnie od zera. Ale, powoli, stopniowo, zaczęło się kręcić.

Po początkowym okresie zajmowania się tzw. galanterią wydawniczą: foldery, pocztówki, kalendarze itp., zacząłem się koncentrować na wydawnictwach książkowych, głównie na albumach. Sporą satysfakcję sprawiło mi wydanie albumu pt. „Józef Mehoffer artysta dwóch epok”, który w 2011 r. otrzymał w Warszawie nominację do tytułu „Najpiękniejszej Książki Roku”. Za albumy krajoznawcze kilkakrotnie otrzymywałem też nagrody PTTK i Międzynarodowych Targów Poznańskich. Wydałem ponad 50 albumów autorskich, głównie o tematyce regionalnej. Poza tym nurtem ukazały się dwa tytuły („Nasze Chicago”, o tamtejszej Polonii) i „Ziemia Święta” będący plonem mojej podróży do Izraela i Autonomii Palestyńskiej. W sumie wydałem w swoim wydawnictwie pod 100 książek.

Od 2005 roku jestem na emeryturze, ale pracuję, póki noszą mnie nogi.

* * *

Każdemu dane jest żyć i pracować w czasie, który dostał od losu. Nie mamy na to żadnego wpływu. Mamy natomiast wpływ na własne wybory i własne decyzje podejmowane każdego dnia. Wypadło mi żyć w dwu całkowicie różnych ustrojach politycznych. To ciekawe doświadczenie. Nie jest i nie będzie ono dane wielu pokoleniom Polaków. Dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości, że poprzedni system, narzucony po II wojnie, był niewydolny i niedemokratyczny. Był przymusowym eksperymentem, który skończył się jego całkowitym uwiądem. Na miarę swoich możliwości próbowałem ten system ulepszać, walcząc z jego wypaczeniami, ale kończyło się zawsze tak samo: wychodziłem poobijany i dalej robiłem to, co uważałem za słuszne.

Mało kto spośród mojego pokolenia sądził, że powojenny ustrój skończy się jeszcze za naszego życia. Tymczasem dostaliśmy od losu niespodziankę, ale i ona przyniosła przykre doświadczenia: wysokie bezrobocie, poczucie odrzucenia, frustracja. Jest więcej wolności, ale mniej równości i jeszcze mniej braterstwa. Wielu ludziom doskwiera chory system ochrony zdrowia, nie najlepiej funkcjonują sądy i prokuratura, państwo wycofuje się z wielu swoich powinności wobec obywateli. Zamiast wspólnej troski o Polskę, mamy nieustanny spektakl walki opozycji z władzą.

Nie mam wiary, że to się szybko skończy.

W tekście wykorzystałem fragmenty własnych wspomnień pt. „Jak zostałem redaktorem”
opublikowanych w książce „Z technikum w świat” wydanej w 2014 roku.

Komentarze

komentarze 3 do “Józef Ambrozowicz: Pod prąd”

  1. Wiesław
    piątek, 12 - sty - 2018, godz. 14:08

    Ech, to były czasy! Mimo wielu przeciwności losu, z którymi wciąż trzeba było walczyć (dosłownie) łza się w oku kręci…A dziś?

  2. Agnieszka Brzozowska
    środa, 2 - lis - 2022, godz. 12:17

    Dzien dobry

    Od dlugiego czasu poszukuje Jerzego Slabickiego.To moj krewny.Czy moglby mi Pan pomoc w odszukaniu wujka.Pozdrawiam

    Agnieszka

  3. Tadeusz
    piątek, 1 - gru - 2023, godz. 17:55

    Przeczytałem z dużym zainteresowaniem,zwłaszcza, że nie tylko mamy (mieliśmy?) wielu wspólnych znajomych, ale też… obaj się znamy!!! Serdecznie pozdrawiam Tadeusz Chwałczyk. A jeśli chcesz sobie mnie przypomnieć to poczytaj na tym portalu tekst pt. „Jubileusz piewcy polskiego lotnictwa”.

Pozostaw komentarz:





  • Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska

    legitymacja Członkowie naszego stowarzyszenia mogą uzyskać legitymacje dziennikarskie (International Press Card) Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy FIJ (IFJ), z siedzibą w Brukseli.
  • POLECAMY

    Dziennikarz Olsztyński 4/2023  
    BEZPIEKA WIECZNIE ŻYWA Trafiamy na książkę Jacka Snopkiewicza „Bezpieka zbrodnia i kara?”, wydaną wprawdzie przed trzema laty, ale świeżością tematu zawsze aktualna. „Bezpieka” jest panoramą powstania i upadku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, urzędu uformowanego na wzór radziecki w czasach stalinizmu.

    Więcej...


    Wojciech Chądzyński: Wrocław, jakiego nie znacie Teksty drukowane tutaj ukazywały się najpierw w latach 80. ub. wieku we wrocławskim „Słowie Polskim”, nim zostały opublikowane po raz pierwszy w formie książkowej w 2005 roku.

    Więcej ...


    Magnat prasowy, który umarł w nędzy 17 grudnia 1910 roku ukazał się w Krakowie pierwszy numer Ilustrowanego Kuryera Codziennego – najważniejszego dziennika w historii polskiej prasy. Jego twórca – pochodzący z Mielca – Marian Dąbrowski w okresie międzywojennym stał się najpotężniejszym przedsiębiorcą branży medialnej w Europie środkowej.

    Więcej ...


    Olsztyńscy dziennikarze jako pisarze Niezwykle płodni literacko okazują się członkowie Olsztyńskiego Oddziału Stowarzyszenia. W mijającym roku ukazało się sześć nowych książek autorów z tego grona. Czym mogą się pochwalić?

    Więcej ...



    Wyścig do metali rzadkich Niedawno zainstalowany w Warszawie francuski wydawca Eric Meyer (wydawnictwo o dźwięcznej nazwie Kogut) wydał na przywitanie dwie ciekawe pozycje, z których pierwszą chcemy przedstawić dzisiaj. To Wojna o metale rzadkie francuskiego publicysty Guillaume Pitrona, jak głosi podtytuł Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej.

    Więcej...

     

  • RADA ETYKI MEDIÓW

  • ***

    witryna4
    To miejsce przeznaczamy na wspomnienia dziennikarzy. W ten sposób staramy się ocalić od zapomnienia to, co minęło...

    Przejdź do Witryny Dziennikarskich Wspomnień

    ***

  • PARTNERZY

    infor_logo


  • ***

  • FACEBOOK

  • ARCHIWUM

  • Fundusze UE

    Komitety Monitorujące Reprezentacja Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej jest pełnoprawny, członkiem Komitetów Monitorujących programy krajowe i programy regionalne. Aby wypełnić wszystkie wymogi postawione przed Stowarzyszeniem Dziennikarzy podajemy skład poszczególnych Komitetów Monitorujących.

    Więcej...